Pasterka na placu budowy

Marek Lasota, historyk

publikacja 15.09.2010 20:03

Zalążkiem opozycji politycznej w Nowej Hucie były kolejne komitety budowy świątyń. Zadeklarowanie się przez człowieka świeckiego, najczęściej pracującego jako robotnik w kombinacie, że jest członkiem nielegalnego, zwalczanego przez władzę komitetu – było formą deklaracji politycznej. Sposobem tworzenia aktywnej opozycji.

Tygodnik Powszechny 37/2010 Tygodnik Powszechny 37/2010

 

Tomasz Ponikło: W czerwcu 1949 r. powstają pierwsze budynki Nowej Huty. W lipcu Watykan ogłasza, że za wstąpienie do partii komunistycznej – a nawet za współpracę z nią – grozi ekskomunika. W sierpniu Rada Ministrów PRL wydaje dekret o konsekwencjach „nadużywania wolności wyznania i sumienia w celach wrogich ustrojowi”. Po wymianie ciosów, przychodzi czas na starcie: Nowa Huta jest jak ziemia ubita pod pojedynek. Ale tam właśnie władza ludowa zrozumiała, że musi zmierzyć się z innym przeciwnikiem niż ten, jakiego się spodziewała.

Marek Lasota: Ponieważ podstawowym błędem władzy było rozumienie Kościoła wyłącznie w sensie hierarchicznym – zupełnie tak, jakby komuniści nazbyt przejęli się ewangelicznym powiedzeniem: uderz w pasterza, a owce się rozbiegną (por. Mk 14, 27). Aparat bezpieczeństwa był wyraźnie zainteresowany spenetrowaniem „ośrodków kierowniczych” w diecezji, środowisku biskupów, pracowników kurii, oddziaływaniem na społeczność seminarium duchownego. Taka strategia została ostatecznie przyjęta. Ale niemal zupełnie zlekceważono i zaniechano – czego przyczyny są dla mnie niejasne – infiltracji „kleru dołowego”. Co więcej, zignorowano podstawowy fakt: Kościół to nie tylko duchowni, ale także świeccy. Tego władzy zabrakło w kalkulacji sił.

W zamierzeniu Nowa Huta, socjalistyczne miasto przy konserwatywnym Krakowie, wznoszona była w celu ideologicznym. Obszar dawnej Galicji uchodził za mocno przywiązany do katolicyzmu i tradycji. Tym samym nie liczono, że uda się wykorzystać małopolskie elity, dlatego postanowiono je zneutralizować. Pomysł nie był nowy: wcześniej Austriacy wybudowali Podgórze również po to, by pozbawić Kraków jego „królewskości”. Nowa Huta stanowiła kontynuację tego pomysłu: skoro tak wiekowe środowiska są nie do ruszenia, trzeba zbudować nową społeczność. Socjalistyczne miasto bez Boga w samym sercu polskiego katolicyzmu. Przez zaszczepianie nowych organizmów – takich jak Nowa Huta – chciano zmieniać sposób myślenia całej społeczności. Zwłaszcza że komuniści mieli świadomość, iż Kościół po wojnie – chcąc nie chcąc – przyjął rolę depozytariusza tożsamości narodowej, więc trzeba się było z nim jak najszybciej uporać.

Dopiero po konfrontacji z Kościołem na terenie Nowej Huty, gdzie główną siłą opozycji byli nie tyle księża, co tak zwani zwykli wierni, władza zrozumiała, że ma przeciwnika znacznie trudniejszego do pokonania niż sam kler.

Kiedy zaczęto z rozmachem wznosić Nową Hutę, do jakiegoś stopnia władza z Kościołem instytucjonalnym się uporała. Na mocy porozumienia z Episkopatem z kwietnia 1950 r. faktem stały się duże ustępstwa Kościoła, który zgodził się na ingerencję w swoją administrację i decyzje personalne.

To porozumienie było porażką. Episkopat uwierzył, że kompromis zakończy otwarty konflikt albo przynajmniej złagodzi coraz mocniej odczuwalne starcia. Jednocześnie było to apogeum represji wobec księży: około tysiąca duchownych jest wówczas w więzieniach. Hierarchia miała wrażenie, że trzeba szukać modus vivendi, tymczasowego, bo komunizm postrzegano jako zjawisko krótkotrwałe. Wizja trzeciej wojny światowej była żywa. Ale kompromis okazał się fałszywy: wzmogły się represje, nastąpiło aresztowanie bp. Kaczmarka, potem uwięzienie prymasa Wyszyńskiego. A zapisy porozumienia odbijały się czkawką, np. w Nowej Hucie, która stała się problemem dla jednych i drugich. Dla Kościoła, bo pojawiło się na jego terenie ciało obce, indoktrynowana robotnicza społeczność. Dla władzy, bo nie spodziewano się, jak łatwo wykorzeniona, migrująca ludność z całej Polski może ulec demoralizacji, nie mówiąc już – znowu z punktu widzenia Kościoła – o niezachowywaniu chrześcijańskich wzorców.

Kościół mógł wobec tego okopać się w Krakowie, byle tylko nie dopuścić do wniknięcia socjalistycznego miasta pod Wawel. Albo – myśląc długofalowo – spróbować tę społeczność przejąć. Krakowscy biskupi Eugeniusz Baziak i Karol Wojtyła wyraźnie opowiedzieli się za drugim rozwiązaniem. Co ciekawe, prymas Wyszyński uważał, że Baziak nie poświęca jednak Nowej Hucie dość uwagi, a za efekt tego uznał zamieszki wokół krzyża.

 

Najbardziej symboliczne wydarzenie w Nowej Hucie...

Ponieważ tu w ogóle w dużej mierze chodziło o symbole. Przecież patrząc czysto topograficznie: w okolicznych wioskach były trzy kościoły i opactwo w Mogile, więc dało się, mieszkając w Nowej Hucie, uczestniczyć w życiu religijnym. Chodziło o coś innego: żeby społeczność, która zjechała za pracą, chlebem i awansem społecznym (w Nowej Hucie stawali się „miastowymi”, co w propagandzie było obrazem sukcesu), skoncentrować wokół pewnej idei. Dla władz było to zintegrowanie ludzi wokół wielkiej budowy, jaką jest kombinat hutniczy. Dla Kościoła – wokół budowy świątyni, odwołując się przy tym do wyniesionej z domu religijności ludowej.

Zgodę na budowę kościoła w Bieńczycach wynegocjowano na fali odwilży 1956 r. Ale władza szybko się połapała, że problemem nie jest budowa, tylko jej skutki. Gdyby pracą zajmowało się kilku księży, władza pewnie poprzestałaby na jej utrudnianiu. Ale wokół inicjatywy zawiązał się komitet budowy kościoła złożony z mieszkańców Nowej Huty. Komitet, który w krótkim czasie zgromadził spore środki finansowe. Władza przestraszyła się, widząc strukturę zawiązującą się ze zwykłych ludzi. Zgodę więc cofnięto decyzją „czynników politycznych”, uznając budowę szkoły „tysiąclatki” za bardziej potrzebną mieszkańcom.

W kwietniu 1960 r. wokół placu budowy doszło do rozruchów, które zaskoczyły i władzę, i Kościół krakowski. Ten ostatni był w impasie, a na Baziaka naciskał Wyszyński zirytowany, że sprawa się wlecze: decyzja o budowie zapadła przed ponad dwoma laty, a efektem jest tylko drewniany krzyż na działce. Metropolita krakowski, już schorowany, oddelegował do sprawy Wojtyłę, argumentując – co wiemy z donosu – że ten zna się na problematyce robotniczej. W kwietniu przy krzyżu pojawiła się koparka, po to, by go usunąć. Iskrą wyzwalającą rozruchy była gwałtowna reakcja kilku osób. Oprócz zaangażowanych w sprawę, w zamieszki włączyli się zwykli zadymiarze i rozruchy objęły całe miasto.

Dlaczego władzy nie udało się zamierzone przerzucenie odpowiedzialności za te wydarzenia na Kościół krakowski?

Bo Wojtyła myślał taktycznie – jeśli da się zepchnąć do roli odpowiedzialnego, to straci pozycję w tej społeczności – i zareagował szybko, choć dla wielu kontrowersyjnie. Wystąpił do sądu z oskarżeniem, że winna jest nie władza ludowa, ale dyrekcja budowy w Nowej Hucie, która przysłała ekipę z koparką. Gomułka musiał poczuć, że przegrał, bo zareagował natychmiast: w maju podczas Dni Hutnika atakował Wojtyłę, wskazując jeszcze raz na Kościół jako prowokatora zajść.

Wojtyła rozgrywał sprawę Nowej Huty, planując ruchy długofalowo. Mógł grać na pozór ryzykownie, ale wiedział, co robi, bo miał swojego człowieka w Miejskiej Radzie Narodowej, który informował go o planach rozbudowy. Wiedział, że lotnisko czyżyńskie będzie zabudowane. Kiedy więc Zbigniew Skolicki, przewodniczący prezydium MRN, postawił mu jako warunek przywrócenia decyzji o budowie zmianę miejsca na teren położony w pobliżu lotniska Czyżyny, ten się zgodził, choć było to wówczas szczere pole. W październiku 1967 r. rozpoczęła się budowa kościoła pw. Matki Bożej Królowej Polski, powszechnie nazywanego „Arką Pana”. Trwała 10 lat.

Ale Wojtyła jednak grał ryzykownie, np. wysyłając do Nowej Huty ks. Józefa Gorzelanego, uwikłanego w intensywne kontakty z władzą.

Kiedy Wojtyła zaproponował mu probostwo w Bieńczycach, ten był przekonany, że to okrutna zemsta za jego uczestnictwo w ruchu „księży patriotów”. Perfidia miała polegać na tym, że w Nowej Hucie porażkę poniesie każdy – tak jak poprzedni proboszczowie Mieczysław Satora i Stanisław Kościelny. Tymczasem Wojtyła zrealizował kolejny warunek ustaleń z władzami miasta: zgoda na proboszcza, ale życzliwego władzy ludowej. Skutki znamy: nie dość, że Gorzelany zadanie polecone przez Kościół wykonał, to zrobił to dokładnie po myśli Wojtyły: zintegrował nowohucką społeczność. Temu też służyły gesty samego biskupa, potem metropolity. Gdzie biskup Wojtyła odprawia pasterkę w roku 1959? Na Wawelu, jak zwykle? Nie, Wojtyła jedzie na plac budowy. Taka polityka przynosiła rezultaty.

 

Gorzelany w tym świetle to postać dramatyczna. Ale jest też w historii opozycji w Nowej Hucie postać tragiczna, ks. Józef Kurzeja.

Kurzeja podjął inicjatywę lokalnej społeczności, co przypłacił życiem. Na działce w Mistrzejowicach postawił drewniany barak, pomalowany na zielono, żeby nie wyróżniał się wśród otaczających go akacji. Tak powstała prowizoryczna kaplica i miejsce katechezy. Do „zielonej budki”, która oficjalnie kościołem nie była, bo zgoda dotyczyła tylko jednej świątyni w Nowej Hucie, Wojtyła także przyjeżdżał. W latach 70. prowadził procesję po polach mistrzejowickich. Nie mogąc na mocy postanowienia z 1950 r. mianować bez zgody władzy proboszczów, istniejącą jedną parafię nowohucką podzielił na cztery strefy duszpasterskie, które w efekcie stały się zalążkami późniejszych parafii. Kurzeja otrzymał za zadanie opiekę nad jedną z takich stref, ale mimo że działał już w epoce gierkowskiej, opór i szykany ze strony władz były bardzo dotkliwe. Kiedy Gorzelany już buduje Arkę, można mu co najwyżej rzecz utrudniać, co dzień nasyłając inspekcje; Kurzeja materialnie nie ma nic, poza barakiem o wielkości 5 na 6 metrów. Zaczyna się nękanie przez bezpiekę i Kurzei, i ludzi związanych z „zieloną budką”. To była akcja dokładnie planowana. Kurzeja, schorowany, umarł na udar mózgu, w wieku zaledwie 39 lat. Żywe jest przekonanie, że nie była to śmierć naturalna, ale brak w tej sprawie dowodów, choć teraz prowadzone są działania mające na celu próbę ustalenia wszystkich okoliczności zgonu. Tak czy inaczej, choroba z pewnością była ceną za jego pracę. Zgoda na budowę kościoła mistrzejowickiego przyszła dopiero po jego śmierci w 1976 roku. A w tamtych latach Wojtyła rozpoczyna już kolejną batalię o kościół, tym razem na Wzgórzach Krzesławickich. Ta sprawa – znów wynik długofalowej polityki metropolity – jest już spokojniejsza, bo po 1978 r. władza spuściła z tonu. Bezpośrednim polem starcia władzy i Kościoła były Bieńczyce i Mistrzejowice.

Kościół był zatem w Nowej Hucie opozycją, ale w sensie fundamentalnym – proponując inną wizję życia niż socjalistyczna. Co jednak z opozycją stricte polityczną?

Zalążkiem opozycji politycznej były kolejne komitety budowy świątyń. Zadeklarowanie się przez człowieka świeckiego, najczęściej pracującego jako robotnik w kombinacie, że jest członkiem takiego, nielegalnego przecież komitetu, a więc na różne sposoby w różnym czasie zwalczanego przez władzę – było formą deklaracji politycznej. Sposobem tworzenia aktywnej opozycji.

Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na istniejący do dziś peerelowski stereotyp propagandowy, wkładający w dłonie nowohuckich robotników, w marcu 1968 r., cięte na metry kable, którymi ci mieli zaganiać studentów do nauki. Wówczas w Nowej Hucie kolportowano i rozlepiano ulotki wspierające studentów. Nie tylko drukowane, ale najczęściej odręcznie pisane kredką czy ołówkiem kopiowym. Ta sprawa pokazuje, że społeczność Nowej Huty mimo bardzo mocnej indoktrynacji, nie uległa zakusom władzy.

I wreszcie lata 80., kiedy potężną siłą opozycyjną jest nowohucka Solidarność, a obrazem przemawiającym do wyobraźni opór społeczności wobec stanu wojennego. Nie jest przecież przypadkiem, że rodzi się ona tuż przy olbrzymim kombinacie metalurgicznym. Opozycja polityczna była tam ściśle, niemal organicznie związana z Kościołem. W najważniejszym wymiarze nie chodzi przecież o działalność związkową czy zadymy w stanie wojennym, ale o wspólne budowanie przez Kościół i opozycję społeczności alternatywnej.

Tamtejsza opozycja spotyka się w nowohuckich kościołach i tam pracuje. To przy kościele w Mistrzejowicach powstaje w 1984 r. Chrześcijański Uniwersytet Robotniczy imienia Wyszyńskiego powołany m.in. przez zasłużonego dla Nowej Huty ks. Kazimierza Jancarza i innych kapłanów, którzy zapracowali na miano kapelanów Solidarności. Tam odbywają się sympozja naukowe, imprezy artystyczne, dyskusje gromadzące tłumy ludzi. Oczywiście, że wielu z nich przychodziło tylko smakować zakazanego owocu. Ale nie bacząc na motywy, ludzie ci w efekcie uczestniczyli w takim życiu, które było formą opozycji wobec władzy. I to już nie tylko o podłożu religijnym, ale też intelektualnym i artystycznym. Fenomenem jest fakt, że w latach 80. podziemne życie intelektualne paradoksalnie przenosi się z Krakowa do Nowej Huty. Kościół wszedł w nową rolę, zajął się już nie tylko duszpasterstwem, ale przyjął na siebie ciężar wprowadzania ludzi w życie intelektualne. Pamiętajmy, że wszystko to działo się w kontrze do działalności robotniczych uniwersytetów leninowsko-marksistowskich, do których zaciągano tamtejszą ludność. Podobną rolę pełniły w zamierzeniu władz pełne propagandy teatr i kina nowohuckie.

 

Ostatnim akordem antykomunistycznej działalności opozycji politycznej i Kościoła w Nowej Hucie było niesamowite przedsięwzięcie – międzynarodowa konferencja o prawach człowieka w 1988 r. Przybyli na nią ludzie z całej Polski i goście z zagranicy, a to było przecież spotkanie nielegalne. W kościele, o prawach człowieka, w komunistycznym kraju, w socjalistycznym mieście, w otoczeniu esbecji... Niesłychane.

Skoro największą groźbą było dla władz zawiązanie się w Nowej Hucie wspólnoty innej niż socjalistyczna, to najskuteczniej było ją rozbijać od środka.

Stosowano cały wachlarz metod. Począwszy od represji na przełomie lat 50. i 60., które dotykały wielu członków komitetu budowy kościoła w Bieńczycach: byli zatrzymywani, przesłuchiwani, aresztowani – po lata 80., kiedy działacze i duszpasterze środowisk robotniczych zostali w dużej części internowani, zatrzymani w aresztach albo kończyli z wyrokami w więzieniach, a w kilku przypadkach ponieśli śmierć. Ciągle też starano się przenikać do wnętrza opozycyjnych środowisk, i to w obu ich integralnie ze sobą związanych częściach: Kościoła i świeckich.

Ale wciąż podkreślam, żeby zachowywać dystans wobec informacji, że ten czy ów ksiądz, także kojarzony z nowohucką opozycją, był traktowany przez bezpiekę jako tajny współpracownik. Każdy przypadek wymaga wnikliwej analizy, do jakiego stopnia była to z jego strony cena za utrzymanie zasadniczego kursu Kościoła. Już na początku Peerelu wytworzyła się w społeczeństwie swoista schizofrenia, która wynikała z konieczności jakichś ustępstw wobec władzy, żeby móc realizować własne cele. Mieliśmy przecież członków PZPR, którym formalnie nie wolno było być wierzącymi, a chodzili do kościoła, chrzcili dzieci, i to nawet funkcjonariusze SB. I jedni, i drudzy, Kościół i reżim, udawali, że o tym nie wiedzą. Wyszyński takim kursem – a przecież mógł literalnie stosować wspomnianą instrukcję watykańską o ekskomunice – utrzymał integralność, ale stworzył też tolerancję dla postaw relatywnych z jednej i drugiej strony. Często więc samoświadomość osób, które nawet jakąś współpracę podjęły z władzami, jest taka, że poruszały się w ramach przyjętej, niepisanej umowy. Mówi się więc dziś z łatwością, że człowiek posunął się za daleko w kontaktach z bezpieką, ale tu najistotniejsze jest, co wynikło z jego działań. Jaskrawym przykładem jest Gorzelany, o którym napisano w tym kontekście wiele. Ale cele wyznaczone przez biskupa zrealizował znakomicie.

Działania służb przeciw opozycji miały prowadzić do zdezintegrowania środowiska, później już tylko do powstrzymywania zachodzących procesów. Przecież konferencja mistrzejowicka o prawach człowieka mogła zostać z łatwością rozbita, gdyby tylko na miesiąc wcześniej zamknąć osoby ją przygotowujące. Ale czas był już taki, że władza nie miała złudzeń i czuła na sobie spojrzenia zachodnich mediów. Nie odważyli się.

Jak dziś ocenić wynik pojedynku, który rozegrał się w Nowej Hucie?

Jednoznacznie: Kościół potwierdził – jako zbiorowość i jako instytucja – swój potencjał kulturotwórczy. Z punktu widzenia władzy ta dzielnica była laboratorium, w którym przeprowadzano eksperyment stworzenia od podstaw społeczeństwa socjalistycznego. Nowa Huta była rodzajem próby. Przecież to cała Polska w perspektywie miała stać się Nową Hutą. I ten eksperyment nie powiódł się z prostego powodu: spotkał naprzeciw siebie siłę z potężną tradycją, która – abstrahując od wymiaru religijnego i teologicznego – okazała się być, jak zawsze, siłą kulturotwórczą, budującą społeczeństwo. Uporczywe negowanie takiego wymiaru Kościoła okazało się dla komunistów błędem, na którym budowano wizję społeczeństwa, która w tych okolicznościach musiała runąć. A zakładano, że rewolucja światowa zaszła już tak daleko, że dni Kościoła są policzone. Mrzonki komunistów o „socjalistycznym” społeczeństwie rozwiały się w niespełna czterdzieści lat.
 

Rozmawiał Tomasz Ponikło

Marek Lasota (ur. 1960) jest dyrektorem krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, historykiem, polonistą i publicystą. Autor książki „Donos na Wojtyłę. Karol Wojtyła w dokumentach bezpieki”, współautor książek: „Kościół zraniony. Sprawa księdza Lelity” i „Proces kurii krakowskiej”.