Osz to znaczy płow

KS. JAROSŁAW WIŚNIEWSKI

publikacja 30.09.2010 22:36

Podobno tą potrawą karmił swoje wojska Aleksander Wielki podczas długich eskapad do Indii. Od tamtych zamierzchłych czasów płow, będący dalekim odpowiednikiem polskiego bigosu, to narodowa potrawa wszystkich plemion środkowej Azji, zwłaszcza Uzbeków. Po prostu osz, czyli posiłek.

Znak 9/2010 Znak 9/2010

 

Płow to potrawa z ryżu i baraniego mięsa z dużą ilością kunduka (baraniego tłuszczu), cebuli, marchewki i ostrych przypraw. Ilość ryżu i marchewki w kazanie (tak nazywa się wielki żelazny garnek w formie misy ze ściankami mającymi ponad centymetr grubości; pojemność garnka – do 100 litrów) powinna być podobna – na przykład po pięć kilo; mięsa i cebuli może być po dwa kilogramy. Najpierw długo smażymy mięso, później cebulę i marchew, a dopiero potem dodajemy podgotowany ryż i – już na koniec – przyprawy. Zostawiamy to wszystko na godzinkę bez ognia, żeby „doszło”…

Taką porcją płowu (około 15 kilogramów) można nakarmić kilkupokoleniową rodzinę uzbecką. Podobną ilością częstujemy od czasu do czasu, zwłaszcza na Wielkanoc lub w czasie odpustu, naszą malutką wspólnotę parafialną w Angrenie. Podobno tą potrawą karmił swoje wojska Aleksander Wielki podczas długich eskapad do Indii. Od tamtych zamierzchłych czasów płow, będący dalekim odpowiednikiem polskiego bigosu, to narodowa potrawa wszystkich plemion środkowej Azji, zwłaszcza Uzbeków. Po prostu osz, czyli posiłek.

Ale Osz to również nazwa drugiego co do wielkości miasta w Kirgizji z ogromną liczbą mieszkających tam Uzbeków. Warto pamiętać, że – zgodnie z zasadą wszelkich dyktatorów (również Józefa Stalina): Divide et impera („dziel i rządź”) – miasto to „czerwoni” Uzbecy wielkodusznie odstąpili swego czasu Kirgizom. Tym samym „nawarzyli piwa” (a może raczej płowu) na kilka stuleci. To głównie stąd uciekają obecnie wystraszeni ludzie, porzucając swe domy. Pędzą na „uzbecką stronę” Doliny Fergańskiej w poszukiwaniu spokoju. Uciekają stamtąd, gdzie w połowie czerwca zamordowano ponad 200 osób i zraniono przeszło dwa tysiące. Liczbę uciekinierów szacuje się na 100 tysięcy.

Jeśli uważnie obejrzeć mapę trzech sąsiednich państw leżących w górach Tien-szan, zagadkowo wygląda splot, a raczej labirynt granic pomiędzy Uzbekistanem, Tadżykistanem i Kirgizją. Trudno pojąć, czym kierowały się władze Związku Sowieckiego, tak właśnie, a nie inaczej wytyczając granice dawnego Turkiestanu… Do Doliny Fergańskiej wybrałem się w ten gorący czas na prośbę księdza Józefa Świdnickiego, człowieka-legendy, misjonarza Syberii i Azji Środkowej. Przyjechał on w te strony jako jeden z pierwszych księży katolickich w roku 1975 – i zamieszkał w Duszanbe, stolicy Tadżykistanu. Obsługiwał wówczas siedem miast. Na początku lat 80. objął kilka placówek duszpasterskich na Uralu i w Zachodniej Syberii. W 1984 roku aresztowano go za posiadanie broszur o Fatimie. Wyrok był bezlitosny: osiem lat łagru. Zwolniony po trzech latach – między innymi na prośbę Margaret Thatcher – osiadł w Ferganie i zaczął dojeżdżać do Angrenu, Taszkientu i Samarkandy, odwiedzał również Osz i Dżalalabad w Kirgizji. Wszędzie, gdzie się pojawiał, powstawały wspólnoty katolickie, które funkcjonują do dzisiaj.

Prałat Świdnicki, mieszkający obecnie w ukraińskiej parafii Murafa pod Winnicą, postanowił w tym roku odwiedzić „stare kąty”, których nie widział od lat osiemnastu. Ja zaś miałem mu w tej eskapadzie towarzyszyć. Księdzu Józefowi pomagał też świecki teolog z Austrii, Gottfried. To on sfinansował tę podróż.

W piątek wieczorem zabrałem obu naszych gości z lotniska. Samolot z Biszkeku spóźniał się, bo właśnie w Taszkiencie zakończyło się zebranie prezydentów państw z Grupy Szanghajskiej. Tego samego wieczoru w Kirgizji zaczęły się krwawe zamieszki.

Gadaliśmy do północy. Przedstawiłem ks. Świdnickiemu plan naszej podróży. Prosiłem, żeby koniecznie odwiedził moją – i swoją (sprzed lat kilkunastu) – parafię w Angrenie. Niedzielę mieliśmy spędzić w Taszkiencie, w poniedziałek jechać do Fergany, a potem do Samarkandy.

W sobotę rano do Angrenu zawiózł nas znajomy taksówkarz, Erken, w połowie Kazach, zaś w jednej czwartej Uzbek i Tadżyk. Przez całą drogę toczyła się rozmowa o wojnie, a mądry Erken tłumaczył nam zgubne i zalegalizowane przez Stalina zaszłości pochodzące jeszcze z czasów imperialnej Rosji.

W Angrenie ks. Świdnicki odprawił Mszę przy świecach. Bo choć w tym mieście są złoża węgla oraz uranu i nawet dwie elektrownie, bardzo często odłączają nam światło. Paradoks? Cóż, nie bez powodu mówi się, że „Wschód to miejsce tajemnicze”.

Potem jedliśmy wyjątkowe danie: rybę marynkę. Występuje ona w górach Tien-szan. Ostatnio, z powodu pory deszczowej, trudno ją złowić w mętnej wodzie. Przez trzy tygodnie moi parafianie obiecywali, że ją zdobędą – i nareszcie to się im udało. Po powrocie do Taszkientu natomiast zdążyliśmy jeszcze na ucztę wyprawioną przez Koreańczyków.

Znając ekumeniczne hobby prałata Świdnickiego, w niedzielę rano zrobiłem mu niespodziankę i zawiozłem do kaplicy najpopularniejszej wspólnoty protestanckiej w Taszkiencie. Józef siadł w pierwszej ławce i jak stary charyzmatyk podjął pieśń chwały, którą śpiewała młodzież. Byliśmy tam zaledwie pół godziny. Ale kiedy opowiedziałem zebranym, kim jest ich gość, rozległa się burza oklasków. Okazało się, że dzień wcześniej przyszła do nich komisja z zamiarem zamknięcia kaplicy. Niedzielna obecność Księdza Prałata została przez protestantów odebrana jako akt solidarności z nimi.

 

 

Msza w języku rosyjskim w naszym kościele w Taszkiencie ciągnęła się od godziny 12 do 15, a już po 16 odprawialiśmy Mszę po koreańsku. Świdnicki bez kompleksów przyłączył się do koncelebry, a kiedy podałem mu tekst koreańskiej modlitwy konsekracyjnej w polskiej transkrypcji, odczytał ją głośno i dobitnie. Widać było, że sprawia mu to satysfakcję. Potem jeszcze czekała nań grupa polonusów. Raz w miesiącu odprawiamy tu bowiem Mszę po polsku – zwykle przychodzi na nią, jak żartują niektórzy, trzy i pół Polaka. Tym razem wieść o naszym gościu rozeszła się bardzo szeroko i Polaków pojawiło się aż trzydziestu. A potem jeszcze czekała nas niespodzianka: kolacyjka w ambasadzie RP.

W poniedziałek rano wyruszyliśmy do Fergany. Na trasę wylotową zawiózł nas znajomy Uzbek, który zatroszczył się, żeby na dalszą podróż znaleźć dla nas uczciwe go kierowcę. Władze zabraniają bowiem podróżowania do Doliny Fergańskiej autobusami. Można tam dojechać tylko mikrobusem lub taksówką. Pięciogodzinna podróż przez górską przełęcz na wysokości 2000 metrów kosztuje 40 dolarów. Ceny, jak widać, nie są tu wygórowane.

Naszym nowym kierowcą był Szuhrat, który okazał się na tyle sympatyczny, że umówiliśmy się na wspólny powrót do Taszkientu rankiem dnia następnego. Bo Prałat mógł pozostawać w Uzbekistanie nie dłużej niż pięć dni.

Po drodze kontrolowano nas trzykrotnie. W gestach pograniczników wyczuwało się nerwowość. Dokładnie zapisywali nasze nazwiska, tak jakbyśmy byli potencjalnymi prowokatorami, jakimiś „najemnikami zza granicy”.

Po drodze zwróciłem uwagę na wioskę Ohunbabajew i zapytałem kierowcy, co znaczy ta nazwa. Szuhrat opowiedział nam wówczas historię uzbeckiego komunisty Ohunbubajewa (sekretarza generalnego uzbeckiej partii), który wybudował ponad stukilometrowy kanał irygacyjny w ciągu 40 dni, używając do tego jedynie łopat. To właśnie on miał zgodzić się na podarowanie Kazachstanowi uzbeckiego obwodu Czymkent; dwa miasta (Osz i Dżalalabad) podarował Kirgizji, zaś Chodżent Tadżykistanowi. To właśnie te uzbeckie „podarki” dla Kirgizji stały się obecnie sceną czystek etnicznych wywołanych z inspiracji zbiegłego do Mińska eksprezydenta Bakijewa. Już od wielu lat uzbecka karta jest w południowej Kirgizji umiejętnie wykorzystywana, żeby osłabić centralne władze w Biszkeku.

To był temat naszych rozmów i modlitw podczas pobytu w Ferganie. Nie odwiedziliśmy, niestety, obozów uchodźców. Szuhrat nie miał na to czasu. Musiał się wyspać, żeby następnego dnia o piątej rano zabrać nas z powrotem do Taszkientu.

Prałat Świdnicki, niczym Odyseusz po wielu latach wędrówki, zastał w Ferganie tylko jedną osobę, która go jeszcze pamiętała. Skład parafii z powodu gwałtownej migracji zmienił się w odwiedzanych przez nas miastach na tyle, że znalezienie choćby jednej osoby było wielkim wydarzeniem. W Taszkiencie była to organistka i dwie polonuski. W Angrenie nie znaleźliśmy już nikogo. Podobnie miało być w Samarkandzie. Nie umniejsza to jednak rangi tej nostalgicznej wizyty i jej sensu. Miałem wrażenie, że – podobnie jak Jan Paweł II w Polsce w 2002 roku – Ksiądz Józef chce się z tymi miejscami po prostu pożegnać.

Do Samarkandy z Taszkientu wiedzie trasa szybkiego ruchu. To ojczyzna prezydenta Karimowa. On dba o te strony, podobnie jak Putin troszczy się o rodzinny Petersburg. Miasto pozostaje duchową stolicą kraju, pomimo że większość jego mieszkańców to Tadżycy. Nasz kolejny kierowca, Bahtior (to znaczy „Szczęśliwiec”), również był Tadżykiem.

Bahtior opowiedział nam, że Samarkanda odbudowuje się w szybkim tempie, bo ze względu na planowane remonty Al-Kaby w Mekce część pielgrzymów z krajów arabskich ma być za parę lat kierowana na tzw. mały hadż właśnie do Samarkandy, do grobu proroka Daniela.

Tu jest też mogiła Tamerlana. Podobno za jego życia było w Samarkandzie 10 tysięcy chrześcijan i metropolia nestoriańskiego biskupa. Tamerlan nie cierpiał jednak chrześcijan i starał się zmusić ich do przyjęcia islamu. W dużej mierze mu się to udało. Nie będzie zatem przesadą, jeśli nazwę ten kraj ziemią męczenników. Oni zginęli, ale dzięki nim my możemy tu wrócić.

Ponieważ – żeby odwiedzić Duszanbe – potrzebna jest wiza, nie mogłem już dalej towarzyszyć prałatowi Józefowi Świdnickiemu. Z pomocą Bahtiora znaleźliśmy kierowcę, który dowiózł naszych gości w okolice miasta Szahinzade, 70 kilometrów od stolicy Tadżykistanu. Tam mieli spędzić kolejne trzy dni.

18 czerwca 2010, Taszkient – Fergana – Samarkanda

KS. JAROSŁAW WIŚNIEWSKI, misjonarz, duszpasterz, obecnie pracuje w Uzbekistanie.