Na piechotę obeszli Polskę

Paweł Bugira

publikacja 04.01.2011 17:52

W ciągu 132 dni na piechotę pokonali 3998 kilometrów, obchodząc Polskę wzdłuż wszystkich granic. Dwie różne osobowości, skazani na siebie 24 godziny na dobę. Nieraz ich śniadanie stanowiła jedna mandarynka dzielona na dwóch

Niedziela 1/2011 Niedziela 1/2011

 

Przełom starego i nowego roku to czas podsumowań. Marek Chorąży i Konrad Strycharski mijający czas zaliczą do bardzo udanych. O ich nietypowej podróży pisaliśmy w 32. numerze „Niedzieli” z 8 sierpnia 2010 r. Dziś spotykamy się z nimi ponownie, aby zapytać o wrażenia z wyprawy.

Swoją wędrówkę rozpoczęli 3 maja w rodzinnych Katowicach. Oficjalne rozpoczęcie nastąpiło jednak 4 dni później w Cieszynie. Tu także odbył się finał. Dla Marka była to już kolejna tego typu przygoda – wcześniej przemierzył na piechotę sporą część Europy – ale dla Konrada to był debiut. Jednak nie tylko o przeżycie przygody tu chodziło. Patronat nad ich akcją objęło Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego (PTSR). Dzięki zainteresowaniu, jakie wywołali, informują o stwardnieniu rozsianym, istocie tej choroby i trudnej sytuacji chorych.

„Obchodzę Polskę. Obchodzą mnie ludzie z SM”

– Chciałem, żeby ta podróż miała jakiś głębszy cel. Zetknąłem się w swoim życiu z wieloma osobami chorującymi na stwardnienie rozsiane. W mojej rodzinie również jest osoba z SM. A skoro jestem człowiekiem, który robi dużo zamieszania, to postanowiłem zrobić zamieszanie wokół stwardnienia rozsianego – wyjaśnia Marek.

Obaj w koszulkach z napisem: „Obchodzę Polskę. Obchodzą mnie ludzie z SM” wyruszyli w trasę. Pierwszy etap, który przypadł na południową część Polski, był zdaje się najtrudniejszy podczas całej wyprawy. Zgodnie z założeniem, mieli przemieszczać się jak najbliżej granic, dlatego musieli iść przez góry.

– Tam dopadły nas duże deszcze, a co najgorsze, razem z nimi zimny wiatr. Iść w takich warunkach, w błocie, 6 godzin – to jest najgorsze przeżycie, jakiego doświadczyłem – wspomina Konrad.

Gdy rozpoczęli wędrówkę wzdłuż wschodniej granicy, zaświeciło słońce, które towarzyszyło im już przez większą część podróży. Ale pojawił się inny problem – komary. – Najgorzej było na terenach zalanych przez rzeki. A komary lubią mnie, często więc trzeba było w temperaturze 36oC iść w bluzie, bandanie, długich spodniach i z zakrytą twarzą! – powiada Marek.

Polska gościnność to nie mit

Choć w tej podróży trudności i niewygód było sporo, to przede wszystkim towarzyszyły jej przeżycia, które trudno opisać w jednym reportażu.

– Człowieku! Każdy dzień musiałbym ci opowiadać – mówi Marek. I dodaje, że nie umie podzielić tej wyprawy na chwile najtrudniejsze i najciekawsze.

– Dla mnie zawsze najbardziej interesujący są ludzie. A ludzi złych po prostu nie ma. Są tylko mniej lub bardziej pogubieni… Ta podróż ubogaciła nas właśnie nimi – ludźmi – ocenia. Jak twierdzi, spotykali się z fantastycznym przyjęciem. Ludzie na początku pytali, dokąd idą, a gdy usłyszeli odpowiedź, mówili: „Aha… czyli co tu robicie?”. I takie spotkanie nieraz kończyło się obiadem, gawędą i historią, bardzo często zadziwiającą.

– Wiadomo, że dla ludzi, których prosiliśmy o nocleg, byliśmy obcy, więc często byli ostrożni. Gdy jednak porozmawiali z nami, nabierali zaufania, niektórzy słyszeli o nas z telewizji. Często po tym, jak nas ugościli, chcieli, żebyśmy jeszcze zostali, bo było to dla nich jakieś urozmaicenie w codziennym życiu – dodaje Konrad. I wspomina zdarzenie z Branic. – Kupiliśmy sobie na obiad paczkę ciastek za ostatnie 5 zł. Siedliśmy przed sklepem i zaczęliśmy jeść. Nagle usłyszeliśmy: „Ile wam jeszcze zostało?”. Ze zdziwieniem odpowiedzieliśmy, że około 200 km. Był to chłopak, który widział nas w telewizji. Przez niego trafiliśmy do sióstr zakonnych, które po naradzie zgodziły się nas przyjąć. Nakarmiły nas, dały mi prezent urodzinowy i zaproponowały, że możemy zostać dłużej, jak tylko chcemy – wspomina Konrad.

Często właśnie w klasztorach lub na plebaniach znajdowali miejsce na odpoczynek.

 – Generalnie polska gościnność to nie mit – podsumowuje Marek. Dzięki niej piechurom udało się przejść całą trasę z bardzo skromnym budżetem, przekraczającym nieco ponad 1000 zł.

Co kraj, to obyczaj

Podczas wyprawy Marek i Konrad odwiedzili praktycznie każdy region naszego kraju, spotkali setki osób. Czy Polska i Polacy bardzo różnią się w poszczególnych zakątkach swojej ojczyzny?

– Jako naród jesteśmy bardzo podobni i bardzo różni jednocześnie. Nie pytaj, bo i tak nie wiem, jak to opisać. Po prostu spędź miesiąc tu, a potem po drugiej stronie – mówi Marek.

 

 

Według niego, na wschodzie ludzie mają więcej czasu, są spokojniejsi. Wspomina zdarzenie, gdy spotkali przy pracy dwóch mężczyzn, ojca i syna. Ich rozmowa się przedłużyła, wówczas starszy z nich osądził, że nic się nie stało, a swoją pracę jeszcze zdążą wykonać. Konrad twierdzi, że takiego podziału można dokonać, ale na ludzi z miast i ze wsi.

– Poza miastem nie ma takiej pogoni za gadżetami dzisiejszego świata, przez co ludzie żyjący na wsi są bardziej otwarci i spokojniejsi – ocenia.

Obaj zgadzają się w tym, że widać różnice w sposobie wymowy.

– Wschodni piękny akcent momentalnie wyłapała moja matka przez telefon, nawet nie wiedziałem, że już tak mówię – opowiada Marek. – Nie wiedziałem na przykład, że jesteśmy mniejszością w naszym kraju przy granicy z Litwą. Wszystkie napisy w dwóch językach to dla mnie ciekawostka. Inaczej się patrzy na wioskę, której historię opowiada ci miejscowy, pokazuje chałupy, mówi, kto w nich mieszkał nie tak dawno, bo np. 60 lat temu, jak ich wysiedlali, że kiedyś wieś liczyła 700 domów, a teraz tylko 12… To tak, jakbyś był w filmie. A potem idziesz lasem i w samym jego środku rośnie jabłoń. Dziwisz się, skąd jabłoń w lesie. Jak zaczynasz szukać, to znajdujesz inne drzewa owocowe, kawałek płotu i nagle okazuje się, że będąc gdzieś w głuszy, jednocześnie znajdujesz się w centrum dawnej wielkiej wsi. Żeby to zobaczyć, musisz naprawdę poszukać. Nagle wszystko zaczyna się układać w całość – pozostałości po domach, studniach – snuje opowieść Marek.

Polskie zróżnicowane krajobrazy, zmieniające się wraz z każdym stawianym krokiem, pozostawiły w podróżnikach niezatarty ślad. Jak mówi Marek, teraz ma inne poczucie Polski, stała się mu bliższa. Teraz, gdy patrzy na mapę, nie są to już tylko nazwy jakichś miejscowości.

Po drodze do naszych piechurów dołączyły na półtora tygodnia dwie dziewczyny oraz – na tydzień – dwóch Australijczyków (jeden z nich to kolega Marka z wyprawy do Hiszpanii). Pojawił się także „Dziku”, który z koleżanką towarzyszył im w górskiej wędrówce przez dwa weekendy.

Spotykały ich również sytuacje mało przyjemne. Nie chodzi bynajmniej o ludzi. Na drodze ich podróży znalazła się m.in. Bogatynia. Było to kilka dni po katastrofalnej ulewie, która nawiedziła to miasto. Pozrywane mosty i ulice – krajobraz, jakiego nie widzieli nawet w filmach. A przechodzili tą częścią miasta, która została mniej dotknięta przez nawałnicę.

Ku wschodzącemu słońcu

Deszcz, nie deszcz, Marek i Konrad szybkim krokiem zmierzali do celu swojej wędrówki. Ten przypadł w Cieszynie – w miejscu, gdzie odbyło się oficjalne rozpoczęcie. Ale ok. 90 km, które dzieliły ich od Katowic, także pokonali pieszo. Po to, aby zakończyć wyprawę tam, gdzie faktycznie się ona zaczęła, czyli we własnych mieszkaniach.

Ich drogi tak właściwie zeszły się właśnie na tę podróż. Marek jest bratem kolegi Konrada, z którym ten zna się od 3. roku życia. Jak im się razem szło?

– Cicho – odpowiada z uśmiechem Marek. – Konrad jest zupełnie inną osobowością i na początku mieliśmy cięższe momenty, ale bądźmy szczerzy – 24 godziny na dobę, non stop przez 4 miesiące, dwóch facetów… To nie jest łatwe. Najpiękniejsze jednak  jest to, że dogadaliśmy się, a raczej wyczuli. W bardzo sympatyczny sposób ta droga stworzyła jakąś wspólną nić porozumienia. Fajnie było…

– Marek jest człowiekiem zamieszania, hałasu i ciągłego ruchu. Dzięki niemu mogłem wytrenować mój wewnętrzny spokój, wyrozumiałość i szacunek. Teraz potrafię zachować spokój w każdej sytuacji – ocenia Konrad.

W jego opinii, to nie jest jedyny owoc tej wyprawy. – Ta podróż nauczyła mnie wytrwałości w dążeniu do celu. Systematyczności związanej z codziennym marszem i praniem rzeczy. Zrozumiałem, że im mniej rzeczy mam, tym podróż jest lżejsza. Jest to analogiczne do podróży, jaką jest życie – twierdzi.

Według Marka, inni ludzie są wyzwaniem głównie dla… siebie samego. – To, że on mnie czymś denerwuje albo, że coś mi się nie podoba, nie oznacza, że to jest złe. Czasem po prostu to we mnie tkwi problem, z którym muszę się zmierzyć.

Ich podróż okazała się wielkim sukcesem. Dzięki wzmiankom w mediach o akcji dowiedziało się wiele osób. Efektem jest większa wiedza społeczeństwa i samych chorych o stwardnieniu rozsianym i sposobach neutralizowania (na miarę możliwości) jego objawów, ale i samego PTSR-u, gdyż wiele miejsc w Polsce było zakrytą kartą na mapie tej choroby. Marek podkreśla, że większą wartością niż przeżycie przygody było poświęcenie tej wyprawy ludziom z SM.

* * *

Konrad jest już po studiach, ma za sobą kilka lat doświadczenia w pracy zawodowej na kierowniczym stanowisku, którą porzucił na czas wyprawy. Marek kontynuuje studia, a w głowie ma już kolejny projekt. Tym razem będzie miał do przejścia ponad 10 tys. km przez 3 kontynenty. Na razie układa plan i organizuje sprawy techniczne.