Betlejemski fartowny niefart

Ks. Wacław Oszajca SJ

publikacja 12.01.2011 19:50

Rodząc człowieka, rodzisz Boga. I aż strach pomyśleć, ale odmawiając gościny człowiekowi szukającemu schronienia dla swojego szczęścia, odmawiasz szczęścia Bogu.

Tygodnik Powszechny 2/2011 Tygodnik Powszechny 2/2011

 

Kłócą się nasi uczeni w Piśmie o Mędrców ze Wschodu. Istnieli czy też stworzyła ich wyobraźnia ewangelisty? Może to i zajmujące, ale ważniejsze jest co innego – oni istnieją dzisiaj. I jest ich coraz więcej. Nie tylko Mędrców, ale również pasterzy, a nawet Józefów i Marii. Niestety, także Herodów i ich zauszników, i żołdaków, jak też kapłanów i uczonych w Piśmie. Mieszkańców Betlejem też przybywa ze wzrostem demograficznym.

Jak dawniej, tak i dziś, odwiedzający Jezusa przychodzą o różnej porze, już nie tylko ze Wschodu, ale ze wszystkich stron. Ulice Betlejem, Jerozolimy, Nazaretu i innych miast Ziemi Świętej zapełnia wielojęzyczny i wielokolorowy tłum. Tych, którzy widzieli lub chcą zobaczyć Jezusa, choć wojenna „ciemność okrywa [tę] ziemię i gęsty mrok spowija ludy”, to jednak wierzą, że ponad tymi miastami „jaśnieje Pan i Jego chwała jawi się nad nimi”. Chrześcijanie zapełniają również, może już nie ulice, ale kościoły, większych miast na wszystkich kontynentach.

Tym sposobem Jezus Chrystus raz urodzony w Betlejem, rodzi się nieustannie. Dla jednych po raz pierwszy, dla innych któryś raz z rzędu. Jedni już do Niego dotarli, inni są w drodze. Wciąż też jedni i drudzy zastanawiają się, jak to jest, że jedni umieją, a drudzy jakoś nie potrafią, choć żyją w tym samym miejscu i czasie – zaufać Jezusowi, który nie jest już noworodkiem, ale dorosłym mężczyzną, mogącym pochwalić się dwutysiącletnim życiorysem. A więc i dziełem trwającym tyleż samo; nawet więcej, gdyż Jezus nie zjawił się pośród ludzi, przychodząc nie wiadomo skąd, ale przyniósł ze sobą dziedzictwo swojego ojca Dawida, jak też praojca Adama.

Maryja i Józef, najpierwsi z najpierwszych

Wydawało się, że ich małżeństwo, choć jeszcze się nie zaczęło, to już się skończyło. I to z winy samego Boga. Józef zastanawiał się nad rozwodem, gdyż jego żona, choć jeszcze nie współżyli seksualnie, okazała się być w ciąży. Ta myśl Józefa nie była spowodowana przez zranioną dumę czy najdelikatniej mówiąc: rozczarowanie. Nawet jeśli Józefem zawładnął gniew, na pewno nie szukał zemsty. Przeciwnie, skoro przyznaje się do ojcostwa nie swojego dziecka i tym samym na siebie bierze winę Maryi, to znaczy, że nie wygasła w nim miłość. Adoptując Syna Maryi, jak się po latach okaże, adoptował Syna Bożego.

Podobnie jak Józefowi, również Maryi, jej plany życiowe (więcej nawet, bo marzenia) Bóg niemiłosiernie poplącze, wręcz unicestwi. Tak to przynajmniej z początku wyglądało, skoro zaślubiny jeszcze się nie skończyły, a już zaczyna się proces rozwodowy. A jednak znowu po latach okaże się, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Oczywiście pod warunkiem, że pamięta się, iż „nawet prorocy nie znają boskiej mocy”. Ten rozwodowy kryzys nie dość, że nie rozbije małżeństwa i rodziny Maryi i Józefa, to jeszcze pozwoli obydwojgu dostrzec rzecz niebagatelną – przyjmując człowieka, dzieląc się z nim swoim ciałem i krwią, rodząc człowieka, rodzisz Boga.

Przecież całe nasze mówienie o wcieleniu Syna Bożego, o Słowie, które stało się ciałem, nasze gaworzenie o dwu naturach i jednej osobie w Jezusie Chrystusie, o przemienieniu chleba i wina w ciało i krew Jezusa, jak też mówienie o zbawieniu i łasce – ma jedno na celu: ukazanie, jak wielka, ścisła, nierozdzielna jedność zachodzi między Sacrum, bo „Jeden jest święty”, a profanum. Między Bogiem a Światem.

Maryja i Józef spotkali Boga w swoim dziecku, a więc najpierw, czy jednocześnie, w sobie. W swojej miłości, cielesności, materialności. Pierwszy raz, oni i my, ludzie, spotykamy Boga niespadającego z nieba z wielkim hałasem, ale w łonie kobiety, w jej macicy, w jej organizmie. Bóg chrześcijan przychodzi więc nie z góry, z jakiegoś nieskończenie dalekiego nieba, ale spośród, ze środka, z materii i z wnętrza kobiety. Chcąc więc spotkać Boga chrześcijan, trzeba uważnie rozglądać się w sobie i wokół siebie.

Bóg w warsztacie pracy

O ile Maryja i Józef spotkali Boga w swoim dziecku, o tyle pasterze betlejemscy znaleźli Go w swoim miejscu pracy. Na pastwisku, pośród owiec czy kóz, w grocie zapewne, do której zapędzali swój dobytek dla ochrony przed chłodem i drapieżnikami, a może i złodziejami. Scenariusz się powtarza.

Bóg przychodzi ze środka stada owiec, a to znaczy, że rodzi Go dla nas materia ożywiona, przyroda. Nie tylko, materia nieożywiona również. Doskonale uwidacznia to tradycja wschodnia. Na ikonach Narodzenia Pańskiego centralne miejsce zajmuje Maryja, za nią widzimy Jezusa, a jeszcze dalej jest czarna plama, wnętrze groty. To z niej wyłania się Jezus, gdyż grota i otaczające ją skały oznaczają łono ziemi. W tym miejscu na myśl przychodzi prorok Izajasz w jego łacińskiej wersji językowej „Rorate coeli desuper”, które my znamy w wersji Biblii Wujkowej: „Spuśćcie rossę, niebiosa, z wierzchu, a obłoki niech spuszczą ze dżdżem sprawiedliwego. Niech się otworzy ziemia i zrodzi zbawiciela”. Wniosek, jak wyżej: nasza najbliższa okolica jest pełna Boga.


Betlejem, czyli nie w porę

Maryja i Józef, gdyby przyszli do Betlejem o innej porze, innego dnia, zapewne w tym lub innym zajeździe znaleźliby jakiś wolny kąt. Niestety, przyszli nie w porę. Właściciele zajazdów i mieszkańcy Betlejem zapchali gośćmi każde dostępne pomieszczenie. Mieli fart, trafił im się solidny zarobek, trzeba korzystać z okazji.

Odmawiając miejsca Józefowi i jego Żonie, nie kierowali się jakąś szczególną złośliwością, nie byli zapewne ludźmi podłymi, ot, zabrakło im odrobiny wrażliwości czy choćby zrozumienia dla potrzeb kobiety będącej w ostatnich dniach ciąży. Spodziewając się lada chwila rozwiązania, nie przyszli do Betlejem, dla jakiegoś widzi mi się, wypędził ich przymus. Wniosek?

Odmawiając gościny człowiekowi szukającemu schronienia dla swojego szczęścia, odmawiamy szczęścia Bogu. Strach mówić, ale zamykając drzwi przed człowiekiem, zamykamy drzwi przed Bogiem.

Herod i inni ludzie dobrej woli

No cóż, każdego dyktatora nic tak nie przeraża, jak gaworzenie dziecka. Nie wiedząc, wie, że jak nie ono, to któreś następne będzie biblijnym Cyrusem, który położy kres niesprawiedliwości i krzywdzie. Dla podtrzymania nadziei tych, którzy cierpią jakąkolwiek niewolę, trzeba jeszcze dodać i to, że historyczny Cyrus, zwracając wolność Izraelitom, też nie wiedział, że wykonuje robotę zleconą mu przez Boga.

W podobnym położeniu znajdą się również ci kapłani i teologowie, którzy podadzą właściwy adres, pod jakim Mędrcy znajdą nowonarodzonego Króla. A potem mimo dobrej woli, z jaką będą słuchać i obserwować, co i jak Jezus robi, rozminą się z Tym, o którego się modlili i którego oczekiwali.

W czym więc tkwi błąd, gdzie leży przyczyna tego, że drogi jednych spotykają się z drogą Chrystusa i stają się wspólnym bosko-ludzkim szlakiem, a drogi innych, co najwyżej, z tą Chrystusowa drogą się przecinają?

Mędrcy ze Wschodu, czyli fides et ratio

I wreszcie apokryficzni Trzej Królowie, czyli biblijni Mędrcy, czy też Magowie ze Wschodu. Greckiego słówka magoi używano na oznaczenie kapłanów najpierw perskich, a potem babilońskich, mędrców i astrologów. Wygląda też na to, że ci ówcześni uczeni dotarli do Jezusa, kiedy miał On już jakieś dwa latka.

W Mateuszowym opowiadaniu zastanawia jednak nie chronologia, ale wymowa tekstu. Oto poganie, mało, kapłani bogów cudzych, których Biblia nazywa bałwochwalcami, przychodzą i przynoszą synowi Izraela iście królewskie dary o wielce wymownej symbolice. Fakt ten ma niebagatelne znaczenie dla wszystkich, którzy trudzą się nad dialogiem zarówno międzyreligijnym i kulturowym, jak też nad zbrataniem nauki i religii. Patrząc na drogę, jaką przebyli Mędrcy, nie trudno zauważyć, że jej początek znaleźli (jak pasterze) w miejscu swojej pracy. Uprawianie nauki, tak jak ją wówczas rozumiano, naprowadziło ich na dobry trop. Ale kiedy byli już prawie u celu poszukiwań, chcąc pełniej zrozumieć wydarzenia, w których uczestniczą, konfrontują swoje doświadczenie i wiedzę z doświadczeniem i wiedzą specjalistów z innej dziedziny, z teologami. Dzisiaj widzimy to jasno, że dopiero takie wieloaspektowe podejście do rzeczywistości pozwoliło im usłyszeć w mowie Ziemi – mowę Nieba i zobaczyć w człowieku – Boga.

A, jeszcze aniołowie! Nie, nie zapomniałem o nich. Greckie angelos oznacza posła, wysłannika, człowieka posłanego przez Boga, na przykład proroka lub kapłana i wreszcie posłańca z nieba, a jedni i drudzy nazywani są synami lub dziećmi Boga. Wniosek – cały ten tekst mówi o aniołach. O aniołach wiernych i upadłych, którzy, dzięki Bogu, też wciąż mają wiele do powiedzenia o Światłości, która się objawiła na Wschodzie.