Po przewrocie. Koniec Drugiej Republiki

Mykoła Riabczuk

publikacja 19.03.2011 09:58

Społeczeństwo obywatelskie, które nigdy nie było na Ukrainie dość silne, okazało się osłabione i rozbite. W ciągu pięciu lat niezdarnych rządów pomarańczowych liderów, w których swego czasu pokładało ono wielką i być może ostatnią nadzieję, zdołało wyobcować się z polityki.

Przegląd Powszechny 3/2011 Przegląd Powszechny 3/2011

 

W odróżnieniu od większości analityków nie uważam zwycięstwa Wiktora Janukowycza w wyborach prezydenckich – mimo całego ich znaczenia i złowieszczości – za główne polityczne wydarzenie ubiegłego (2010) roku na Ukrainie. Głównym wydarze­niem był w nim bowiem zupełnie bezkrwawy zamach stanu, który w marcu dokonał się w murach Rady Najwyższej, pod jej instytucjonalną przykrywką. Mam na uwadze utworzenie tak zwanej „par­lamentarnej większości” w sposób całkowicie niezgodny z konstytucją i – w jego następstwie – sformowanie całkowicie nielegalnego rządu. Wszystko, co stało się potem: czystki w Trybunale Konstytu­cyjnym, Centralnej Komisji Wyborczej, wszystkich ministerstwach, departamentach i władzach lokalnych oraz niezgodna z konstytucją zmiana terminu wyborów samorządowych, przekazanie na następne dwadzieścia pięć lat Rosjanom baz wojskowych na Kry­mie, zniesienie reformy konstytucyjnej z 2004 roku i arbitralny powrót do konstytucji Leonida Kuczmy, farsa wyborów do władz lokalnych, powrót cenzury, powierzenie Służbie Bezpieczeństwa represyjnych funkcji związanych z ochroną polityczną, zakaz po­kojowych manifestacji i wieców, jak również zatrzymywanie przez milicję protestujących demonstrantów, ataki (łącznie z pobiciem) na dziennikarzy, a nawet umieszczanie, zgodnie z sowiecką tradycją, obrońców praw człowieka w psychuszkach – wszystko to jest tylko kontynuacją i eskalacją bezprawia, jakie z prezydenckim błogosławieństwem miało swój początek w marcu 2010 roku w Radzie Najwyższej.

Oczywiście, bez zwycięstwa Wiktora Janukowycza w wyborach prezydenckich parlamentarny zamach stanu raczej nie byłby możliwy. Śmiem jednak twierdzić, że nawet w kontekście tego zwycięstwa nie był on nieunikniony. Reforma konstytucyjna z 2004 roku, choć nie zabezpieczała w pełni mechanizmów kontroli i równowagi w systemie rządów, wprowadziła przecież znaczne ograniczenia prezydenckich uprawnień i związanego odpowiednio z nimi nad­miernego rozrostu władzy wykonawczej – tak charakterystycznych dla byłego ZSRR i dla wszystkich państw będących jego spadko­biercami. Zgodnie z przepisami konstytucji zatwierdzonymi przed dwoma laty przez Trybunał Konstytucyjny prezydent Janukowycz i jego partia albo mogli utworzyć rząd w koalicji z Blokiem Julii Ty­moszenko i Juszczenkowską Naszą Ukrainą, albo powinni byli się zgodzić na rozwiązanie parlamentu i rozpisanie przedwczesnych wyborów. Tylko te trzy ruchy były legalne. Gdy wszyscy czekali, na który z nich Janukowycz się zdecyduje, ten – ku ogólnemu zdu­mieniu – wywrócił szachownicę i zaczął nią okładać wszystkich przeciwników po głowie.

Efekt zaskoczenia miał oczywiście swoje konsekwencje – wie­lu dotąd nie potrafi wyjść z szoku. Jednak mimo bezgranicznego cynizmu i bezczelności, mimo niezmierzonych, ukrytych w cieniu „zasobów”, dzięki którym partia Janukowicza może na Ukrainie „załatwić” niemal każdą sprawę, był jeszcze jeden czynnik, który przyczynił się do bezkrwawego przejęcia władzy przez Partię Re­gionów. Ten czynnik to przede wszystkim słabość społeczeństwa, a także opozycji politycznej niezdolnej do przeciwstawienia się uzurpacji władzy w wykonaniu „regionalnej” mafii.

Po pierwsze, społeczeństwo obywatelskie, które nigdy nie było na Ukrainie dość silne, okazało się osłabione i rozbite. W ciągu pięciu lat niezdarnych rządów pomarańczowych liderów, w których swego czasu pokładało ono wielką i być może ostatnią nadzieję, zdołało wyobcować się z polityki. Obronę konstytucyjnego porządku i demokracji utrudniało też to, że wiązała się ona (nie bez pod­staw) z obroną konkretnych polityków, w pierwszym rzędzie Julii Tymoszenko i jej otoczenia – wystarczająco skompromitowanych w poprzednich latach. Jedna rzecz to głosować na Tymoszen­ko w wyborach prezydenckich jako na „mniejsze zło”. Co innego jednak w imię tego „mniejszego zła” iść na barykady, marznąć na manifestacji na placu czy wystawiać kark na uderzenia milicyj­nych pałek. Na Tymoszenko głosować gotowych jest przynajmniej 46% wyborców. Walczyć za nią i jej szemrane towarzystwo (owych niezliczonych Liaszków, Hubskich, Łozinskich) wedle socjologicz­nych danych skłonnych jest 1015%.

Po drugie, sama Tymoszenko nie wykazała dostatecznej de­terminacji i gotowości, by bronić konstytucji przed uzurpatora­mi. Formalnie, nawet po wotum nieufności dla jej rządu, powin­na – zgodnie z prawem – wraz ze swoim gabinetem dalej pełnić obowiązki aż do chwili ukształtowania się nowej koalicji rządowej. Tak stanowiła obowiązująca konstytucja. To, że Tymoszenko praktycznie bez walki oddała władzę samozwańcom, można tyl­ko częściowo tłumaczyć jej zagubieniem czy zmęczeniem. Moim zdaniem główną przyczyną było głębokie zdeprawowanie drużyny Tymoszenko składającej się z różnego rodzaju łasych na władzę oprtunistów, ale bynajmniej niegotowych, by o nią naprawdę walczyć. (Co, nawiasem mówiąc, było dość dobrze widoczne przy zatwierdzeniu przez Radę umowy z Rosją w sprawie floty czar­nomorskiej: realny opór Partii Regionów stawiali tylko nieliczni romantycy z Naszej Ukrainy, gdy tymczasem zarówno tymoszen­kowi, jak i juszczenkowi „byznesmeni” spokojnie oglądali bicie swoich partyjnych kolegów przez członków donieckiej „bandy” Janukowycza). Gdyby Julia Tymoszenko nie uznała antykonsty­tucyjnej koalicji i odmówiła przekazania władzy uzurpatorom, najprawdopodobniejszym rozwiązaniem w tej sytuacji byłoby przeprowadzenie przedterminowych wyborów. Ale do pójścia na takie ryzyko z powodu jakiejś tam konstytucji Tymoszenkowi mi­nistrowie byli niegotowi.

 

 

I wreszcie po trzecie, ukraińskie społeczeństwo nie otrzymało po prawdzie żadnej pozytywnej wiadomości od tak zwanej międzynarodowej wspólnoty demokratycznej. Żadnego sygnału, że na Ukrainie dzieją się rzeczy wątpliwe, które mają nawet charakter przestępczy. Zamiast tego, wedle niektórych źródeł, Janukowycz wraz ze swoimi puczystami dyskretnie otrzymał od Unii Europej­skiej carte blanche na dokonanie zamachu stanu pod warunkiem, że cała ta operacja specjalna zostanie sprawnie przeprowadzona z pomocą orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego – wymóg dla Partii Regionów nie nadto chyba trudny do spełnienia, zważywszy siłę i asortyment pozostających w jej dyspozycji „argumentów”. Oczywiście odegrały tu swoją rolę i powszechne w europejskich stolicach „zmęczenie Ukrainą” i obietnice składane przez „regionałów”, że wprowadzą „porządek” oraz od dawna oczekiwane „reformy”, jak również – last but not least – obecne w „starej Europie” pragnienie polepszenia stosunków z Rosją, by zminimalizować przeszkody na szlaku transportu rosyjskich zasobów energii. Nie było żadnych słów potępienia pod adresem puczystów, co bez wątpienia również przyczyniło się do demoralizacji i demobilizacji społeczeństwa oraz osłabienia jego oporu przeciw autorytaryzmowi.

Janukowyczowi wraz z kliką trzeba oddać hołd za to, że w pełni wykorzystał otrzymaną carte blanche – nie dla wprowadzenia, co zrozumiałe, obiecanych reform, lecz dla wzmocnienia swojej au­torytarnej władzy. Jego projekt „państwa Ukraina” jest całkowicie czytelny. W planie politycznym ma to być państwo „sterowane”, czyli imitacja demokracji na wzór putinowski; natomiast w pla­nie narodowokulturowym: kreolska ojczyzna rosyjskojęzycznych kolonizatorów/kolonistów oraz zasymilowanych aborygenów przy jednoczesnej językowokulturowej i społecznoekonomicznej mar­ginalizacji aborygenów niezasymilowanych – jak na Białorusi. W Donbasie, a może i na całym południu oraz wschodzie Ukrainy, taki projekt byłby całkiem możliwy do realizacji, ale w skali całego kraju prawdopodobnie czegoś takiego przeprowadzić się nie da. Janukowycz, jak się zdaje, tego nie rozumie, a możliwe, że wsku­tek swojego głębokiego prowincjonalizmu i prymitywności nawet nie jest w stanie wyobrazić sobie innych projektów niż te, które ogląda na ekranach znanej mu dobrze rosyjskiej telewizji. Tymcza­sem w Rosji rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana niż w telewizyjnych przekazach. Na Białorusi zresztą też.

Co się tyczy Ukrainy, to, po pierwsze, nie ma ona (na szczęście!) tak ogromnych zasobów naturalnych jak Rosja. I dlatego swoją niekompetencję i skorumpowanie ukraińskim autorytarystom będzie o wiele trudniej ukryć. Bez dochodów z ropy naftowej i pożyczek MFW nie będą po prostu mieli czym kupić sobie lojalności podda­nych. Nie wystarczy rekompensata za nieefektywną produkcję własną w postaci importu na szeroką skalę. Po drugie, w odróżnieniu od Rosjan, Ukraińcom obce jest imperialne zaczadzenie, ich głów nie otumani paranoidalna idea walki z Ameryką, „powstawania z kolan”, obrony „współrodaków” wszędzie, gdzie się da, czy jesz­cze jakaś inna brednia. Dlatego ukraińskim autorytarystom będzie dużo trudniej mobilizować społeczeństwo z pomocą szowinistycz­nej propagandy. Z pewnością mogą oni wśród swoich zwolenników wzniecać nienawiść do haliczan [mieszkańców ukraińskiej Gali­cji], swydomytów, banderłohów1 i w ogóle do ukraińskojęzycznych „nacjonalistów” – ale to bardziej będzie wiodło do rozpadu społeczeństwa i, w dalszej kolejności, kraju niż do tak ważnej dla autorytarystów integracji. I po trzecie, nastawienie Zachodu do re­presyjnego autorytaryzmu na Ukrainie nie będzie prawdopodobnie – z najróżniejszych powodów – tak pobłażliwe jak w przypadku Ro­sji. Janukowyczowi i jego drużynie bynajmniej nie jest pisany los jego kremlowskich braci, ale raczej dola nigdzie nieuznawanego Łukaszenki. I żadni rumuńscy socjaliści zasiadający w Parlamen­cie Europejskim w doli tej Janukowycza i spółki nie poratują, mimo wszystkich inwestycji poczynionych w rumuńskim socjalizmie.

Izolacja Ukrainy, to jest przekształcenie jej na wzór Białorusi w jeszcze jedno państwo pariasa (rogue state) w centrum Euro­py – bardziej autorytarne, brutalne i bardziej bezprawne nawet niż Rosja, jest bez wątpienia ważnym elementem strategii Krem

Żargonowe określenia świadomych narodowo Ukraińców (zwykle mieszkających na Ukrainie Zachodniej) używane najczęściej przez zwolenników Janukowycza (przypis tłumacza).

Jego agentury reprezentowanej na Ukrainie przede wszystkim przez „naftogazoenergetyczny” klan. Wydaje się, że jest to grupa najbardziej „kompradorska”, gdy idzie o rodzaj prowadzonego biz­nesu (zasadniczo przecież miliardy powstają tu z niczego – dzięki odpowiednim kontaktom politycznym po obu stronach gazowej rury), która obecnie sprawuje kontrolę praktycznie nad wszystkimi kluczowymi instytucjami na Ukrainie, włączając w to prezydenta i jego administrację.

Właściwie wszystko, co od połowy zeszłego roku wyprawia ukraińska(?) Służba Bezpieczeństwa z Choroszkowskim na czele wraz z – ciągle w nieuleczalny sposób sowiecką – milicją kierowaną przez Mogilowa, wygląda na spójną realizację takiej strate­gii. W każdym razie znalezienie innego racjonalnego wyjaśnienia działań tych służb jest niemożliwe. Nie chodzi tu o jakiś „naro­dowy interes” – zasadniczo obcy i niezrozumiały dla wszystkich tych sowieckich „elit”. Rzecz w tym, że działania owych służb stoją w sprzeczności z OSOBISTYMI [podkr. aut.] interesami tak samego Ja­nukowycza, jak i większości oligarchów, którzy, w odróżnieniu od naftogazowego bractwa, zajmują się biznesem realnym, a nie wir­tualnym, w związku z czym nie są zainteresowani ani międzynarodową izolacją, ani eskalacją konfliktów wewnętrznych w kraju.

 

 

Optymalnym dla tego środowiska byłby umiarkowanie autory­tarny reżim w typie rządów Kuczmy – z „wieolowektorową” polityką zagraniczną i podobnym balansowaniem/manipulacją w polityce wewnętrznej. To, że Janukowycz tak stanowczo i bez żadnej korzyści dla siebie, jak również dla większości oligarchów (jakakolwiek korzyść dla Ukrainy, o czym wspominałem już powyżej, tego środowiska zasadniczo nie ciekawi) obrał kurs zachodni w polityce za­granicznej i w sposób równie stanowczy przystał na konfrontacyjną, nieopartą na kompromisie politykę wewnętrzną, świadczy nie tylko o jego umysłowych niedyspozycjach lub, co gorsza, o szantażowaniu go przez FSB [Federalną Służbę Bezpieczeństwa Rosji] materiałami poważnie go obciążającymi, lecz także o ograniczonym wpływie na niego oligarchów, jeśli tak można rzec, „produktywnych” – w odróżnieniu od aktualnie dominujących w prezydenckim środowisku oligarchów kompradorskich, pasożytniczych.

Janukowycz, jak się zdaje, zaczął uświadamiać sobie – czy to sam, czy dzięki doradcom niezwiązanym z „naftogazowym” towarzystwem – że posunął się zbyt daleko i wpadł w rosyjską pułapkę – status nieuznawanego prezydenta państwa wyrzutka może okazać się nieodwracalny. Jednak trudno zejść z raz obra­nego kursu. Z jednej strony, Janukowycz dostatecznie zraził do siebie demokratyczną i świadomą narodowo część społeczeństwa, a z drugiej – nadmiernie rozpalił tradycyjne, ukrainofobicz­ne instynkty swojego sowieckiego elektoratu. Co gorsza, oddał Ro­sjanom praktycznie wszystkie atuty, jakimi dysponował, choć nie zdołał zahamować tym ich apetytów, lecz na odwrót – rozbudził je jeszcze bardziej. A w zanadrzu nie ma – zwłaszcza teraz – niko­go i niczego. Dlatego prawdopodobnie pozostaje mu tylko dalsza kapitulacja. W praktyce będzie to oznaczało oddawanie Rosjanom wszystkich innych aktywów, utratę jakiejkolwiek realnej podmiotowości na arenie międzynarodowej, jak również nieuchronne dokręcanie śruby w polityce wewnętrznej. Pokazowa rozprawa z nieposłusznymi oligarchami i wywłaszczanie podejrzanych [o niesprzyjanie obecnej władzy] na korzyść lojalnych stały się częścią tego procesu.

Wybory parlamentarne w roku 2012 będą jeszcze bardziej zma­nipulowane przez władzę niż niedawne wybory samorządowe, a z kolei wybory prezydenckie za pięć lat będą najprawdopodob­niej już całkiem sfałszowane. W ten sposób dla Wiktora Januko­wycza ostatecznie zakończy się „europejska integracja” i jedyną europejską stolicą, którą będzie mógł bez przeszkód odwiedzać, będzie Moskwa i być może jeszcze Mińsk. W pułapkę – w postaci skandalu wywołanego przy pomocy kompromitujących taśm, zastawioną swego czasu przez rosyjskie specsłużby na nadto „wielo­wektorowego” Leonida Kuczmę – schwytano właśnie, bez żadnych już taśm, następcę Kuczmy.

Choć wydaje się to paradoksalne, względnie mocna narodowodemokratyczna opozycja na Ukrainie sprawia, że – w porówna­niu z Białorusią – pozycja Janukowycza jest słabsza niż pozycja Łukaszenki. Dużo bardziej uzależniony jest on od Moskwy. Łukaszenka wie, że i bez rosyjskiej pomocy zachowa władzę. Tym­czasem Janukowycz bez takiego wsparcia na Ukrainie niczego (dobrego) nie zdziała.

Należy szczerze sobie powiedzieć, że ukraińskie społeczeństwo po pomarańczowej rewolucji przegrało wszystko, co przegrać mogło, i dlatego w najbliższych latach albo i nawet w najbliższym dziesięcioleciu nie ma praktycznie żadnych szans na odrodzenie demokracji, a tym bardziej na budowę państwa prawa i ponowne wejście na europejską drogę rozwoju. Druga Republika Ukraińska (jeśli za pierwszą uznać Ukraińską Republikę Ludową z lat 19171921) skończyła się. Jaka będzie Trzecia Republika Ukraińska i czy w ogóle będzie – zależy od nas. Sprzeciw wobec reżimu, jak­kolwiek pozornie beznadziejny, bardzo jest potrzebny, by mogły w przyszłości powstać przynajmniej wyspy społeczeństwa oby­watelskiego i, na ile to możliwe, ukraińskości. Tym razem jednak, choć budzi to smutek, musimy uczyć się od Białorusinów.

Trzecia Republika Ukraińska powinna powstać oddolnie – dzięki wysiłkom samego społeczeństwa i nowych liderów niepowiązanych w żaden sposób ze starym reżimem we wszystkich jego rein­karnacjach. To długa i trudna droga, nie wiadomo nawet, czy może ona poprowadzić do zwycięstwa. Ale boję się, że nie mamy innego wyboru oprócz tego, by świadomie przyjąć to wyzwanie – z godnością Syzyfa i wytrwałością ogrodnika na pustyni.

tłum. Sebastian Duda

MYKOŁA RIABCZUK, ur. 1953, publicysta kijowski, pracownik naukowy Ukraińskiego Centrum Badan Kulturologicznych, członek redakcji miesięcznika „Krytyka”. Autor licznych książek, w tym tłumaczonych na polski „Ogród Metternicha” (2010), „Dwie Ukrainy” (2004), „Od Małorosji do Ukrainy” (2002).