Rycerz w białym habicie

Artur Sporniak

publikacja 30.03.2011 21:27

Prostolinijny, bezkompromisowy, ale ciekawy świata i ludzi. Wychował pokolenia opozycjonistów. Jego głośny list w sprawie kryzysu Kościoła nie był pierwszy – wcześniej pisał do komunistycznych władz, m.in. do Edwarda Gierka.

Tygodnik Powszechny 13/2011 Tygodnik Powszechny 13/2011

 

Urodził się w Skierbieszowie na Zamojszczyźnie w 1936 r. Z dzieciństwa pamięta moment wysiedlenia przez Niemców. – Miałem wtedy 5 lat – mówi o. Ludwik Wiśniewski. – Całą wieś zgromadzili przy szkole, gdzie odbyła się selekcja. Niektórych wysłano do Niemiec na roboty, część wywieziono do Oświęcimia, a pozostałych, jak nas, wysiedlono do sąsiedniej wsi. Pewnie uznano, że ojciec nadaje się do pracy.

Od dziecka o. Ludwik wiedział, że będzie księdzem. Nie potrafi tego wytłumaczyć. W ósmej klasie trafił do liceum biskupiego w Lublinie. – Zamieszkałem w małym seminarium u dominikanów. I tak się jakoś stało, że niedługo później wstąpiłem do zakonu, mając zaledwie 16 lat. Wtedy tak przyjmowano – wyjaśnia. – Mój ojciec kiwał głową, wydawało mu się, że to nie jest dobry pomysł. Nie dziwię mu się: czy w takim wieku można podejmować dojrzałe decyzje? O dziewczynach jakoś nie myślałem. Może szkoda... – żartuje dzisiaj.

W zakonie studiował filozofię i teologię. – Te nasze studia nie były wówczas najmocniejsze – opowiada. – Potem, po latach będąc w Krakowie, przychodziłem na wykłady. Najbardziej ciekawił mnie prof. Stróżewski wykładający fenomenologię. Miałem poczucie, że mam braki z myśli współczesnej.

Wiara w wolną wolę

Od początku działalności duszpasterskiej niekonwencjonalnymi pomysłami zwracał uwagę i młodzieży, i Służby Bezpieczeństwa. Po święceniach w 1961 r. trafił do Gdańska. Miał się zajmować licealistami. Był to czas, gdy religia została usunięta ze szkół – o. Ludwik otrzymał zadanie zorganizowania katechezy przy dominikańskiej parafii św. Mikołaja. Najpierw przewertował dostępne kartoteki i wysłał do każdego z uczniów imienne zaproszenie. Ta „nadgorliwość” zaniepokoiła władze. Ale młodzież szybko odkryła, że ma do czynienia z kimś, kto ją traktuje poważnie.

– Co było w naszych relacjach najważniejsze? – zastanawia się Aleksander Hall, gdański wychowanek o. Ludwika. – Partnerstwo. To, że potraktował z powagą nas i nasze poglądy. Nigdy nie brakowało mu dla nas czasu. Otwierał przed nami możliwości, ale szanował ideowe i polityczne wybory. Ojciec Ludwik wierzy w wolność i wolną wolę, był i jest człowiekiem głębokiej religijności, kochającym Kościół. Wiem, że chciał, abyśmy szli przez życie z Bogiem, nigdy jednak w tej sferze nie próbował nam niczego narzucać. Chciał, by to były nasze autentyczne wybory. Mieliśmy wielkie szczęście, że go spotkaliśmy.

Przyszły opozycjonista poznał duszpasterza we wrześniu 1971 r. – Z kilkoma przyjaciółmi z klasy IV f I LO w Gdańsku zaproponowaliśmy, aby spotykał się z nami poza oficjalnymi lekcjami religii, które miał z nami prowadzić – opowiada Hall. – Byliśmy już wówczas osobną grupą, która uważała się za konspirację niepodległościową, mającą za sobą akcje małego sabotażu. Nie mam wątpliwości, że tamto spotkanie odegrało zasadniczą rolę w naszym życiu. Stworzyliśmy zespół spotykający się z ojcem Ludwikiem i przygotowujący się do działalności opozycyjnej. To on wprowadzał nas w wielki świat i poznawał z ludźmi, z którymi nasi rówieśnicy z Gdańska nie mieli szans się spotkać. Tak powstał rdzeń przyszłego gdańskiego środowiska Ruchu Młodej Polski. Zawiązana wówczas więź trwa do dzisiaj.

Takich świadectw można przytaczać wiele, zwłaszcza z miejsc duszpasterzowania o. Wiśniewskiego. Z Gdańska w 1972 r. został przeniesiony do Lublina, w którym pozostał do rewolucji Solidarnościowej. Stan wojenny zastał go we Wrocławiu. Przemiany w latach 1988-90 przeżywał z kolei w Krakowie.

– Jako duszpasterz akademicki najpierw w Gdańsku, a potem w Lublinie potrafił wydobywać i skupiać wokół siebie najciekawszą, poszukującą wyrazu dla swego sprzeciwu, młodzież. W Gdańsku był to krąg Aleksandra Halla i Arkadiusza Rybickiego, w Lublinie Bogdana Borusewicza i Janusza Krupskiego – mówi historyk Andrzej Friszke.

Druga połowa sukcesu

Wiara w wolną wolę wychowanków to połowa tajemnicy duszpasterskiego sukcesu. Drugą połowę stanowiły wartości, w które wierzył i dlatego bezkompromisowo o nich świadczył. Jarosław Obremski, obecny wiceprezydent Wrocławia, a w latach 1982-87 we wrocławskim duszpasterstwie akademickim, po raz pierwszy zobaczył o. Wiśniewskiego, gdy ten miał prelekcję dla strajkujących studentów Uniwersytetu Wrocławskiego tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. – Opowiadał o Prymasie Wyszyńskim, który po uwolnieniu z internowania nie pozwalał potępiać tych, którzy dali się przez komunistów złamać. Zaimponowało mi, że znał niewygodną prawdę i uczył nas nie oceniać oraz nie potępiać innych zbyt łatwo – mówi Obremski. – Słowem, miał odwagę przypominać prawdę, nawet wtedy, gdy była trudna do przyjęcia.

Taki pozostał do dziś. – Ubolewa nad łatwością oskarżeń i potępień w sprawach lustracyjnych, kilkakrotnie zabierał na ten temat głos – zauważa prof. Friszke. – Nie dlatego, że bagatelizował sprawę, ale dlatego że nie godził się ze zbyt pochopnymi wnioskami i potępieniem konkretnych ludzi.



Nie uważał jednak siebie za niezastąpiony autorytet. Przeciwnie, jedną z jego najprostszych metod duszpasterskich było organizowanie spotkań z różnymi osobami. – Dzięki niemu jako młody student miałem kontakt z takimi ludźmi opozycji jak Lipski, Kisielewski, Mazowiecki. Byli zapraszani do duszpasterstwa i można było z nimi dyskutować – mówi Obremski.

Tę metodę stosuje do dziś. Bo nie spoczął na laurach (w 2006 r. otrzymał od prezydenta Kaczyńskiego Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski) i od kilku lat angażuje się w nową inicjatywę obywatelską – Akademię „Złota 9” (to adres lubelskiego klasztoru, w którym przebywa). Jest to program formacyjny dla młodzieży szkół średnich prowadzony pod patronatem fundacji Nowy Staw, założonej przez jego wychowanków. – Ludwik zaprasza ludzi, którzy wnieśli wkład w przemiany, a więc dawnych opozycjonistów, ale też dzisiejszych ludzi władzy, i to od prawa do lewa: od Marka Jurka do Adama Michnika – wyjaśnia o. Tomasz Dostatni, młodszy współbrat i przyjaciel Wiśniewskiego. W wykładach, warsztatach i spotkaniach uczestniczy ponad 50 uczniów szkół średnich m.in. z Zamościa, Hrubieszowa, Opola Lubelskiego, Lubartowa, Szczebrzeszyna i Lublina.

Noc w kozie

Powróćmy do czasów PRL-u, gdy władza miała chyba z ojcem Ludwikiem problem. Nie był typowym opozycjonistą, nie walczył z komunistami. Nie tylko młodzież traktował serio, ale także władzę. Głośny list do nuncjusza o kryzysie Kościoła w Polsce, który pod koniec zeszłego roku zrobił tyle zamieszania, nie był pierwszym w jego karierze. W liście do przewodniczącego Rady Państwa (za PRL-u funkcja zastępująca prezydenta) upominał się o Mszę dla chorych. Używał mocnych słów – utrudnianie dostępu do sakramentów nazywał „okrucieństwem”. Z kolei do I sekretarza partii Edwarda Gierka pisał w 1976 r. o wstydzie za państwo, które inwigiluje i szykanuje kapłanów.

Jak mówi, tylko raz trafił na jedną noc „do kozy”. Z kilkoma poważnymi osobami postanowili upomnieć się o uwięzionego Władysława Frasyniuka. Był lipiec 1986 r. W centrum Wrocławia pięciu mężczyzn stanęło z transparentem. Wśród nich byli profesorowie Romuald Siepsiak i Marian Suski oraz o. Ludwik Wiśniewski w dominikańskim habicie.

– Ten protest nie pojawił się znikąd – wyjaśnia po latach. – To był cały proces. Byłem przeciwnikiem używania siły, bałem się, że w stanie wojennym ludzie sięgną po broń. Propagowałem podejście non violence. Postanowiliśmy, że w stylu non violence zaprotestujemy o Frasyniuka. Trochę – jak się okazało naiwnie – liczyliśmy, że to wyzwoli społeczną lawinę, jak to się udało Gandhiemu czy Martinowi Lutherowi Kingowi. Ostatecznie okazało się, że to nasze polskie non violence w postaci ruchu Solidarności wyglądało trochę inaczej niż na świecie.

– Choć wiedzieliśmy, że interesuje się nim SB, nigdy nie stwarzał atmosfery zagrożenia – mówi Obremski. – Był bardzo odważny i po ojcowsku wymagający. Gdy jeden z kolegów trafił do więzienia, mówił: „Czym się przejmujecie. Z jego listów wynika, że czyta dobre książki, ma dużo czasu na przemyślenia, dojrzewa jako mężczyzna. Tylko mu to na dobre wyjdzie”.

– Co do prześladowań, to wyraźnie są dwa okresy: przed i po powstaniu Solidarności – tłumaczy o. Wiśniewski. – Przed rokiem ‘81 liczebność opozycji była mizerna i władza mogła sobie pozwolić na dokładną inwigilację. Przez parę lat gdziekolwiek się ruszałem, zawsze za mną jeździli – czasem aż dwa samochody. Po stanie wojennym proporcje się odmieniły, ale ubecy stali się niebezpieczniejsi. Do dziś jestem przekonany, że wypadek, w którym zginął mój nowicjacki kolega Honoriusz Kowalczyk [legendarny poznański duszpasterz, poniósł śmierć w wypadku samochodowym w 1983 r.], był sprowokowany. Wielokrotnie ostrzegali mnie życzliwi ludzie, bym nie chodził „po nocach” we Wrocławiu. Nie miałem w sobie jakiejś szczególnej bojaźni, świadomość inwigilacji nie paraliżowała mnie. Ale to był okres, w którym wszystko mogło się zdarzyć. Choć księży czy zakonników przeważnie traktowali jak „święte krowy”. Za nami stała przecież instytucja Kościoła.

Polskie spory

– Momentem przełomowym był dla mnie grudzień ‘70 i wydarzenia na Wybrzeżu, które z bliska obserwowałem, będąc w Gdańsku. Na moich oczach podpalano komitet wojewódzki partii. Wtedy zrozumiałem, że system jest niereformowalny – zwierza się, ale zaraz dodaje: – Nigdy nie czułem się opozycjonistą. Natomiast byłem przy opozycjonistach. Uważałem, że trzeba być przy ludziach.

– Bywało, że oburzał się, gdy w środowiskach, w których działał, spór i konflikt osiągały wysoką temperaturę – zauważa prof. Friszke. – Próbował wówczas łagodzić, a gdy to się nie udawało, odsuwał się nieco na bok. Był więc w latach 70. ważną postacią Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, ale nie rzecznikiem żadnej ze stron tego dzielącego się środowiska.


O. Wiśniewski: –  Z ROPCiO jest skomplikowana historia. Na początku były plany powołania komitetu obrony praw człowieka. Po wypadkach radomskich naród nie miał swojej reprezentacji. Powstała myśl, by powołać ciało, do którego wejdą ludzie z różnych środowisk (KOR-owskiego, bardziej prawicowego – skupionego wokół Czumów, i akademickiego, które później tworzyło Latający Uniwersytet). Przyjechał do mnie Andrzej Czuma z pytaniem, czy na to idę. Odpowiedziałem, że oczywiście, i podpisałem „Apel do społeczeństwa polskiego”. Równocześnie grupa skupiona wokół Czumy i Leszka Moczulskiego 26 marca 1977 r. powołała zamiast komitetu ruch ROPCiO, a Wolna Europa wśród sygnatariuszy wymieniła także moje nazwisko.

O. Ludwik opowiada dalej: – Z Ruchu wycofał się ks. Jan Zieja i Antoni Pajdak. Rozmawiałem z Zieją, Kuroniem, Czumą, Moczulskim i w końcu doszedłem do wniosku, że zostaję. Dostałem także propozycję należenia do KOR-u. Nikogo nie pytałem, jeżeli chodziło o wyrażanie poglądów, ale już angażowanie się w pracę, która wymaga wyjazdów i poświęcania czasu, na to zgodzić musieli się przełożeni. W sprawie KOR-u prowincjał poprosił, abym nie należał. Dzisiaj ludzie pytają, dlaczego w ROPCiO, a nie w KOR-ze. Odpowiadam zatem, że to skomplikowane – że miało to inaczej wyglądać. Nie chcieli razem współpracować – to był ten „robak”, który prawie od początku toczył ową budowlę.

I nastała wolna Polska

– Pamiętam, że w 1990 r. Olek Hall z Andrzejem Wielowieyskim przyszli do mnie i namawiali, abym poparł Mazowieckiego w wyborach. Odpowiedziałem: „Co wy robicie? Pierwszym prezydentem w wolnej Polsce nie może być nikt inny, tylko Wałęsa!”. Niestety Wałęsa zdążył wówczas wielu poobrażać – mówi o. Ludwik.

O. Dostatni: – Kiedy pod koniec lat 80. zaczął kruszyć się komunizm, słuchałem rekolekcji głoszonych przez Ludwika, które mnie rozczarowały. Używał frazeologii bardzo silnie patriotycznej. Miałem wrażenie, że taki język już się zdezaktualizował, sprawy wiary i Kościoła są już w innym miejscu. Jakby Ludwikowi zabrakło klucza do nowej rzeczywistości. Jego wychowankowie znaleźli się po wszystkich stronach ówczesnych sporów. Sądzę, że konsekwencją tych zmagań był wyjazd w 1990 r. do Petersburga, by odnowić dominikańską parafię św. Katarzyny.

– Czy się zniechęciłem? Nie, nie. To nie był mój pomysł – o. Ludwik zaprzecza. – W ogóle nie myślałem, że sam mogę pojechać. Natomiast męczyłem ówczesnego prowincjała Tadeusza Marka, aby mi dał rok urlopu. Tłumaczyłem, że jestem zmęczony. Któregoś dnia spotkaliśmy się w klasztorze krakowskim. Zapytałem: – Ojcze, i jak tam ze mną będzie? Odpowiedział pytaniem: – A może byś do Rosji wyjechał – tam byś się przydał? W moim wieku i bez znajomości języka – wariactwo! Poprosiłem o tydzień do namysłu. Ostatecznie bardzo się cieszyłem, że inicjatywa wyszła od przełożonego. To dobra sytuacja, ułatwiła mi także powrót po sześciu latach do Polski.

Tymczasem o. Wiśniewski, poruszając niebo i ziemię, przywiózł w 1991 r. do Częstochowy na Światowy Dzień Młodzieży z Janem Pawłem II aż dwa tysiące Rosjan – bez pieniędzy i paszportów.

Ściana

Złota 9. – Uważam, że zbyt mało wychowuje się młodych ludzi do odpowiedzialności za kraj. Na to trzeba zwracać teraz uwagę. Patriotyzm? Nie da się jednym zdaniem powiedzieć, czym jest. Jeżeli Polskę uważa się za dom, który trzeba urządzać, i jeżeli się człowiek czuje za to odpowiedzialny, to tym jest właśnie patriotyzm.

Młodzi. – Dlaczego się do mnie garną? Nie wiem, czy się garną. Dla tych, którzy przychodzą, jestem właściwie pradziadkiem. Przy mnie nie są antykościelni.

Bycie księdzem. – Czy przeżywam ciemne noce duchowe? Codziennie – śmieje się. – W młodości wydawało mi się, że bardzo łatwo być księdzem. Teraz, na stare lata, myślę, że nie jest łatwo. Trudna jest odpowiedzialność za innych, poczucie słabości. Ludzie patrzą na księdza, jak na nie wiadomo co.

Wiara. Nie tylko bycie księdzem z czasem staje się coraz trudniejsze. Także wiara, gdy dojrzewa, coraz więcej kosztuje. – Wiele rzeczy nie rozumiem. Czasem staję pod ścianą i wtedy trzeba po prostu wzbudzić akt wiary. Może nawet w starszym wieku jest to częstsze niż w młodym – zastanawia się. – W młodym wieku jest więcej spontaniczności, człowiek wszystko chwyta w biegu. Na starość robi się bardziej ostrożny, już tak nie biegnie, chciałby więcej sprawdzać. Widzi, że nie takie to wszystko proste, że tylko wydawało mu się, iż tak strasznie dużo wie o Panu Bogu, a tymczasem się okazuje, że wie bardzo niewiele. Częściej pyta: dlaczego?

Częściej myśli się o śmierci? – Za dużo chciałby pan wiedzieć.

Współpraca: Andrzej Brzeziecki