Dla tych, którzy chcą wejść

Ks. Wacław Oszajca SJ

publikacja 30.03.2011 21:37

To nie Sobór jest źródłem kryzysu, gdyż został zwołany, by kryzysowi zaradzić. Kościół otwiera człowieka na nadejście następnej epoki, potrafi przygotować na podjęcie wyzwań, o których nikt nie słyszał. Trudno to zaakceptować władcom wydumanego sacrum.

Tygodnik Powszechny 13/2011 Tygodnik Powszechny 13/2011

 

Kościół otwarty, Kościół zamknięty, liberalny, postępowy i konserwatywny, zacofany. Wreszcie posoborowy, przedsoborowy, i tak dalej...

Nie ma rady, chcąc zrozumieć rzeczywistość, trzeba ją oglądać pod różnym kątem. Ta uwaga byłaby nie na miejscu, zahaczająca o trywialność, gdyby nie fakty.

W służbie totalitaryzmu

Oto okazuje się, że nie co innego, ale Kościół otwarty, produkt Soboru Watykańskiego II jest winien, już nie tylko wszelkich nieszczęść wewnątrzkościelnych, ale też kłopotów w gospodarce oraz polityce, i to na skalę światową. Okazuje się np., że ten, najdelikatniej mówiąc, nieszczęsny sobór dostarczył niecnym redaktorom i autorom „Tygodnika Powszechnego” doskonałego uzasadnienia dla ich kreciej roboty, wrogiej zarówno Kościołowi, jak i Polsce. Środowiska „Tygodnika”, „Znaku” i „Więzi” oraz KIK-owcy, zapatrzeni w naiwnych politycznie czy, co gorsza, zapewne omotanych przez sowiecki wywiad papieży Jana XXIII i Pawła VI oraz ich sobór – środowiska te kolaborowały ze wszystkich sił z komunistami w dziele niszczenia Kościoła. Dowodów na to co niemiara, a jednym z nich jest fakt, że ani sobór, ani wymienieni papieże nie potępili komunizmu. Mało tego: psuli robotę prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu, no i oczywiście Piusowi XII.

Na tym jednak nie koniec. To znakowsko-tygodnikowe kręgi, co teraz wychodzi na jaw bardzo wyraźnie, dochowały się dysydentów, duchownych i świeckich, którzy po zerwaniu ze swoim macierzystym środowiskiem wreszcie pokazali, jakiemu panu tak naprawdę służyli – diabelstwu. Ale co się dziwić, „poznacie ich po ich owocach” (Mt 7, 20). Trudno też się dziwić, że tego typu katolicy nie widzą niczego niestosownego w zaproszeniu gen. Wojciecha Jaruzelskiego do Rzymu na beatyfikację Jana Pawła II, jak też nie tylko, że nie podtrzymują na duchu, to jeszcze potępiają obrońców krzyża spod Pałacu Prezydenckiego, jak dawniej pochwalali usunięcie krzyża ze żwirowiska w Oświęcimiu i przeniesienie klasztoru sióstr w inne miejsce. Poza tym wiadomo, że nie zajmują jasnego stanowisko względem in vitro oraz antykoncepcji.

Wyjdźmy jednak poza nasze opłotki, bo w świecie dzieje się jeszcze gorzej. Soborowe skażenie nie ominęło przecież samego centrum Kościoła, choć początkowo, po śmierci Jana Pawła II, wydawało się, że Stolica Apostolska wreszcie przejrzy na oczy i otrząśnie się z libertyńskiego odurzenia i marazmu. Ale gdzie tam, Benedykt XVI znowu wybiera się do Asyżu, gdzie nie dość, że będzie „dialogował” z różnymi heretykami, schizmatykami i bałwochwalcami, to, o zgrozo, choć oddzielnie, będzie się razem z nimi modlił.

Te i inne opinie o posoborowym Kościele można by jeszcze mnożyć, a ostatnio wyczytać – zwłaszcza w „Rzeczpospolitej” i „Christianitas”.

Mamy zatem taki oto schemat, trafnie ujęty przez red. Pawła Lisickiego: „Sobór, »Tygodnik«, komunizm”. Niewątpliwie te trzy fenomeny nie tylko ze sobą sąsiadują, ale biegną wspólnie po tych samych torach.

Fakt, sobór nie potępił komunizmu, ale zdaje się, że wiele o nim powiedział. Wystarczy zajrzeć do konstytucji i dekretów. Ani Jan XXIII, ani Paweł VI, ani nawet Jan Paweł II też nie ekskomunikowali niechby tylko Breżniewa. Jeśli jednak zwolennicy anatem odbierają taką taktykę jako naganną i zarazem za wzór stawiają Piusa XII, to trzeba przypomnieć, że ktoś inny temu papieżowi również zarzuca nie co innego, ale milczenie.

Warto pamiętać, że niezłomny kard. Wyszyński podpisał z komunistami porozumienie, a sami komuniści, ponoć pokładający wielką nadzieję w destrukcyjnej dla Kościoła roli zreformowanej liturgii, sami swoje pochody, defilady i akademie organizowali na wzór liturgii trydenckiej, czy jeszcze starszej: bizantyńskiej. Czy z tego należałoby wysnuć wniosek, że liturgia przedsoborowa lepiej służy wszelkim totalitarnym dyktaturom niż soborowa?

Nie upraszczaj

Gdzie tkwi przyczyna tak jednostronnego podejścia do Kościoła? Co sprawia, że chce się cały Kościół zredukować do jednego sposobu istnienia? Wszystko jedno, przed- czy posoborowego?

Otóż tego typu redukcjonizm można uprawiać jedynie wówczas, gdy się zapomni, że Kościół nigdy nie był ani przedsoborowy, ani posoborowy – ale zawsze był soborowy. Kościół jest soborowy, gdyż każdy sobór ujawniał i akceptował lub potępiał współczesną mu samoświadomość Ludu Bożego. Dlatego jeśli czemuś można się dziwić, to na pewno nie temu, że sobory zamykały jakiś okres w dziejach chrześcijaństwa. I choć niejednemu mogło się wydawać, że w ten sposób odstępuje się od Tradycji, czyli od tego, co znane, oswojone, sprawdzone, to po czasie okazywało się, że to odstępstwo było najlepszym wyjściem. Wyobraźmy sobie, a raczej czy można sobie wyobrazić, jak wyglądałby Kościół, gdyby nie apostolski spór, nawet konflikt Piotra z Pawłem? Wtedy, w Jerozolimie, na pierwszym soborze, jeśli tak to spotkanie można nazwać, okazało się, że to Paweł ma rację.

Kościół judeochrześcijański stanął u wrót obcej sobie kultury. Chcąc ten próg przekroczyć, wejść do wewnątrz i nie być postrzeganym jako wróg, trzeba było z wielu miłych sercu zwyczajów, wierzeń, przekonań zrezygnować i poduczyć się tego świata, do którego się przychodzi. Na owoce takiej reformatorskiej postawy nie trzeba było zbytnio czekać. I oto widzimy, jak św. Augustyn chrzci Platona, a za chwilę Tomasz z Akwinu Arystotelesa. Czemu więc dzisiaj dziwimy się Pierre’owi Teilhardowi de Chardin, że ochrzcił Darwina, czemu suchej nitki nie możemy zostawić na Karlu Rahnerze za to, że chce – podobnie jak Karol Wojtyła, a potem Jan Paweł II – z powrotem pogodzić duszę z ciałem, niebo z ziemią, skoro wierzy się, że Bóg to Emmanuel?

Tak więc Tradycja to nie to samo, co konserwacja zabytków. Przepraszam, złe porównanie: wiele zabytków udaje się uratować tylko dzięki temu, że konserwatorzy korzystają z coraz nowszych, a nie tradycyjnych metod...


Tradycja żywa to nieustanne zmaganie tego, co już jest, i tego, co nadchodzi. Jednym słowem, sobory zwoływano celem zaradzenia tym kwestiom, które przynosił czas, a już inną sprawą jest, czy ojcowie soborowi temu zadaniu sprostali. Podobnie rzecz ma się z Soborem Watykańskim II. Został zwołany, bo zachodnie Kościoły lokalne uświadomiły sobie, że dotychczasowa forma istnienia i działania się wyczerpała. Że zaczyna galopować to, co dzisiaj nazywamy kryzysem Kościoła.

Tak więc nie mylmy przyczyny ze skutkiem. To nie sobór jest źródłem kryzysu, gdyż został zwołany, by kryzysowi zaradzić. Owszem, można dyskutować, na ile to lekarstwo jest skuteczne, ale nie można w nim widzieć jedynej przyczyny choroby, jeśli już ktoś chce ten kryzys tak widzieć.

Uprzedzić czas

Jan Paweł II powiedział, że człowiek jest drogą Kościoła. Stąd szukając odpowiedzi na pytanie, czym dzisiaj Kościół żyje i czym powinien żyć również jutro, trzeba się uważnie przypatrywać, czym żyje współczesny człowiek. Innego wyjścia za bardzo nie widać, jeśli się wierzy, że historia nie wymknęła się Bogu z rąk i że Bóg nadal jest nie tylko zbawicielem, ale i stwórcą. Więcej, równocześnie jest i stwórcą, i zbawicielem, jako że wciąż wszystko czyni nowym (por. Ap 21, 2-8).

Wydaje się, że nasze czasy są szczególnie nacechowane nieporadnością wobec rzeczywistości, która nigdy dla nikogo nie była przejrzysta, ale obecnie w zastraszającym tempie, bez opamiętania, nam się komplikuje. To wewnętrzne, emocjonalne i umysłowe zmaganie się człowieka w dążeniu do zharmonizowania siebie z sobą samym, ale też z innymi i z kulturą nigdy nie było łatwe. Jednak pchało też zapewne nie tylko ostatnich, dwudziestowiecznych, ale i poprzednich papieży i sobory, świeckich i duchownych, teologów do dialogu, do ekumenizmu, gdyż bali się oni zgrzeszyć brakiem zaufania do Boga, jako Pana dziejów.

I tak wsłuchując się w człowieka i jego kulturę, odkrywano nowe drogi dla Kościoła. Na grubo przed soborem wiedział o tym Karol Wojtyła. W niepublikowanym dotąd wierszu „Przełom” z okresu okupacji, który wydrukował „Tygodnik”, czytamy:

To tak się zmaga we mnie gotyk duszy
i ciała renesans
A pod habitem wśród żeber wyschłe dna
potoków
Tędy ciało kąpałem w rozkoszy,
a potem suszyłem w prochu

I oto znowu jest jedność.
Ciało do duszy powraca

Zmaga się w chrześcijaninie, a tym samym w Kościele „gotyk duszy i ciała renesans”. Dzięki tym zmaganiom Kościół otwiera człowieka na nadejście następnej epoki. Potrafi przygotować na podjęcie wyzwań, o których dotychczas nikt nie słyszał. W ten sposób w Kościele dochodzą do głosu prorocy, a więc Duch Święty. Dowód? Reakcja na zamach na WTC. To niesłychane, tego się nikt nie spodziewał, to absolutna nowość...

Wystarczyło sięgnąć po „Konstytucję duszpasterską o Kościele w świecie współczesnym”: „złożoność obecnej sytuacji i powikłania w relacjach międzynarodowych pozwalają na to, by wskutek wykorzystania nowych, a przy tym podstępnych i przewrotnych metod przedłużały się wojny ukryte. W wielu wypadkach wykorzystanie metod terrorystycznych uchodzi za nowy sposób prowadzenia wojen”. Już samo to stwierdzenie wystarczy, by podziwiać przenikliwość uczestników ostatniego soboru.

Jeśli tak, to spytajmy: skąd ta mądrość? Czy to zestawienie nie jest nazbyt śmiałe? Chyba nie, ale pod warunkiem, że wierzy się w Kościół, czyli jest się przekonanym, że nie jest on jedynie gwarantem, w skrajnym przypadku dyktatorem, zapewniającym skuteczne wcielanie w życie odwiecznych wartości – ale jest ciałem, krwią i słowem Jezusa Chrystusa. Wtedy pokutując za grzechy dawne i obecne, jednocześnie ciesząc się z dawnych i obecnych sukcesów, chrześcijanin zaprzestaje nieustannego oglądania się wstecz, zaczyna uważnie przyglądać się temu, co jest i co przychodzi, zaledwie kiełkuje.

Przestajemy zamykać się we wspomnieniach o świecie wyidealizowanym, który jednak poza naszą pamięcią nigdy nie istniał i nie istnieje, a przeciwnie: odważnie patrzymy w oczy teraźniejszości. Wierzymy bowiem, że naszym powołaniem nie jest spłaszczanie nieskończenie wielowymiarowego dzieła Bożego, jakim jest świat, ale problematyzowanie tej rzeczywistości.

W ten sposób analizując dziejącą się rzeczywistość słyszymy i widzimy Boga również tam, gdzie się Go wielu nie spodziewa znaleźć. Umożliwiamy tym samym Bogu dotarcie tam, gdzie On pragnie dotrzeć, czyli wszędzie. Albo patrząc od innej strony: tak postępując zaczynamy odkrywać, że rzeczywiście „Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie” (Dz 10, 31-37). To właśnie przypomniał sobór uchwalając dokumenty o judaizmie, ekumenizmie, religiach niechrześcijańskich i o wolności religijnej.

A zatem podejrzenie, że niekoniecznie masoni, liberałowie i oziębli religijnie sprokurowali Sobór Watykański II, ale Ktoś jeszcze, nie musi być bez sensu!



Gdzie jest twój Bóg

Ojcom Drugiego Soboru Watykańskiego i realizującym ich postanowienia stawia się zarzut, że rozpuścili chrześcijaństwo, to znaczy katolicyzm, w roztworze herezji, schizmy i pogaństwa. Tym samym podcięli skrzydła ludziom, którzy z zapałem chcieli jechać na misje i nawracać, pozbawili kapłanów podstaw ich godności, sparaliżowali biskupów z papieżem na czele, rozbestwili świeckich, jednym słowem: zrujnowali Boże królestwo. Jeśli ktoś w tę diagnozę wątpi, niech popatrzy na mizerię zachodniego chrześcijaństwa z polskim katolicyzmem włącznie.

Jest tylko jedno małe „ale”. Przecież o Kościołach chrześcijańskich XX i początku XXI wieku mówi się, że są Kościołami męczenników. Jeśli więc – znów – prawdą jest, że „poznacie ich po ich owocach” (Mt 7, 20), to okaże się, że łaska męczeństwa (a tak chrześcijanie pojmują tego typu śmierć) została dana zarówno katolikom, jak i heretykom, schizmatykom, żydom, muzułmanom, poganom i ateistom.

Takie są fakty, ale takie myślenie o relacjach Boga z ludźmi nie jest oczywiście na rękę wszystkim, którzy chcieliby usidlić Boga i Nim dysponować. Dlatego za wszelką cenę chcą Boga zamknąć w swoim Kościele, w swoim wyznaniu, to znaczy w tej cząstce Kościoła, do której przynależą. Nie dopuszczają myśli, że Bóg jest suwerenny w swoim istnieniu i działaniu, gdyż boją się, że przez to samo stracą rację bytu. Dlatego usiłują Boże działanie zredukować do kultu i ograniczyć do przestrzeni świątynnej. Stąd, zapominając o treści dogmatu o wcieleniu Syna Bożego, starają się dzielić rzeczywistość na dwie części, na sacrum i profanum. Siebie oczywiście sytuują po stronie świętości, innych, no wiadomo... Nic więc dziwnego, że „Konstytucja o liturgii” budzi ich ostry sprzeciw, skoro czytamy w niej, że owszem, liturgia jest szczytem i źródłem chrześcijańskiego życia, ale „nie wyczerpuje całej działalności Kościoła”.

Zawładnięcie owym wydumanym sacrum daje oczywiście poczucie siły, uprzywilejowania, wyjątkowości. Ale nie daj Boże, kiedy taki typ religijności, wszystko jedno: chrześcijańskiej czy każdej innej, sprzęgnie się z działalnością polityczną. Nieszczęście gotowe, a przejawi się ono w tym, że pierwsze, czego zabraknie tego typu politykom, a i w przeciwną stronę – upolitycznionym prezbiterom i biskupom – to miłosierdzie. Nie mówiąc już o sprawiedliwości.

Dowód? „Co takiego – pyta red. Piotr Semka – było w redakcji na Wiślnej, że wielu z młodej generacji zlekceważyło wzór przeżywania katolicyzmu, jaki był udziałem Jerzego Turowicza czy Zofii Starowieyskiej-Morstinowej?”. Aż strach pomyśleć, dokąd taki sposób myślenia może człowieka zaprowadzić. Można przecież zapytać: co takiego było w grupie Dwunastu, że poza jednym, wszyscy inni opuścili Jezusa w chwili największej potrzeby, a jeden, ponoć najbardziej zaufany, nawet Go wydał?

Im gorzej, tym lepiej

Jest, jak jest, ale co dalej? Czy chcemy, czy nie chcemy, żyjemy na tej samej ziemi i pod tym samym niebem. Mamy co jeść i gdzie mieszkać. Na dodatek dana jest nam łaska odbudowywania i rozbudowania naszego kraju, a i innym możemy dobrze się przysłużyć, gdyż taką możliwość zostawili nam w spadku nasi ojcowie w wierze, założyciele Unii Europejskiej.

Szkopuł jednak w tym, że my, mam na myśli duszpasterzy i teologów, boimy się ludzi sytych, dobrze się mających. Czasami można odnieść wrażenie, że im gorzej dzieje się innym, tym lepiej dzieje się nam. Z tego też powodu staramy się dosypywać popiołu to tu, to tam, byle tylko wmówić ludziom, że wcale nie jest im tak znowu dobrze. Powołujemy na gwałt do istnienia różnych wrogów, ostrzegamy przed bliżej nieokreślonymi, ale wszechwładnymi wrogimi siłami, organizacjami, nawołujemy do zwierania szyków – wszystko po to, by człowiek uwierzył, że cierpi, choć w rzeczywistości nie cierpi. A wrogowie, z którymi walczy, to nie kto inny, jak ludzie przez tego cierpiętnika skrzywdzeni.

Przecież mogłoby być tak pięknie, gdybyśmy uwierzyli, że różnorodność religii i kultur to bogactwo. Że ta wielobarwność to kolory tęczy i że syntezę tej różnorodności może, ma prawo, przeprowadzić i już przeprowadza tylko Bóg. Dlaczego tylko On? Ano dlatego, że efekt tej syntezy przekracza nasze możliwości poznawcze. Jest niewidzialny, jak niewidzialne jest światło, czyli zsyntetyzowana tęcza. Do takiej roboty Chrystus wciąż potrzebuje chętnych. Poszukuje ich, gdzie tylko może, a więc i poza Kościołem. Jeszcze raz Karol Wojtyła. W przywołanym już wierszu mówi, że człowiek zależy od Boga, ale i odwrotnie, Bóg zależy od człowieka: „I Ty mi wyznawasz jak teraz ode mnie zawisłeś (...) Bo oto rąk mych na pomoc wzywasz”.

Jeśli tak, to Kościół i kościół nie może być bunkrem, a tak by go czasami chciano widzieć. Świadczy o tym nawet architektura wielu naszych świątyń. Nie ma w nich światła, nie ma powietrza, jasnej przestrzeni, ale ponury mrok. Zamiast okien mamy hektary murów, a w nich szczeliny, jakbyśmy się chcieli ostrzeliwać, tym samym odpędzać od naszych świętych murów każdego, kto się zanadto przybliży do naszych bram.

Tymczasem powinniśmy dążyć do czegoś wprost przeciwnego. W ostatniej księdze Biblii chrześcijańskiej czytamy: „Świątyni w mieście (Jeruzalem) nie widziałem, gdyż jego świątynią jest Pan, Bóg Wszechmogący, i Baranek” (Ap 21, 22). A zatem nie obunkrowywanie się, zamykanie – a otwieranie, wychodzenie, zapraszanie.

Nie jesteśmy po to, by odstraszać tych, którzy chcą pomagać Bogu. Przeciwnie, najważniejszą cechą chrześcijańskiej pobożności jest gościnność, która nie tylko przyjaciół, ale i wrogów również, a może przede wszystkim, przygarnia.

Jak nam, bez żadnych zasług z naszej strony, dano miejsce przy Stole Pańskim, tak też Jezus pragnie posadzić i gościć innych. Nie my, ale tylko On jest Bramą nieba i ziemi – nie przeszkadzajmy tym, którzy chcą wejść.