Puste miejsce po Kościele

O. Paweł Kozacki

publikacja 18.05.2011 20:51

Zwolennicy wiązania się z taką czy inną partią nie dostrzegają faktu, że wpuszczają do Kościoła podziały, a za nimi wielki posiew autentycznej nienawiści. Takiej skali wzajemnej wrogości nie było w czasach stanu wojennego.

Tygodnik Powszechny 20/2011 Tygodnik Powszechny 20/2011

 

Tomasz Ponikło, Artur Sporniak: Czy czeka nas walka Kościoła „papieskiego” z Kościołem „smoleńskim”?

O. Paweł Kozacki: Tekst Cezarego Michalskiego z „Newsweeka”, w którym pojawiły się takie publicystyczne określenia, opisuje instrumentalizację religii. Nie sądzę, by Jarosławowi Kaczyńskiemu chodziło o tworzenie sekty. On chce budować skuteczną wodzowską partię. Im bardziej będzie ona karna i zjednoczona – choćby ideą parareligijną – tym lepiej. Nie chodzi jednak o tworzenie alternatywy dla Kościoła. Rywalizacja może polegać na tym, że konkretni ludzie będą utożsamiać się bardziej z ideami Kaczyńskiego niż z tym, co głosi Kościół.

Nie martwi Ojca zagospodarowywanie przez polityków emocji, których źródłem jest religia?

Czy ich źródłem jest rzeczywiście religia? Raczej pewna wizja polityczna, która odwołuje się do wrażliwości ludzi postrzegających świat poprzez patriotyczno-religijną zbitkę idei. To zwłaszcza ludzie pokrzywdzeni przez transformację, marginalizowani, którzy czują się odepchnięci, pozbawieni swojej podmiotowości i godności.

Ale Kaczyński nie jest pierwszy, który próbuje zagarnąć ten elektorat. O takich ludzi walczy ks. Rydzyk, na nich kapitał polityczny próbował zbijać Lepper. O wiele groźniejszy niż ten ruch jest dla Kościoła fakt, że powstaje on w pustce, której Kościół nie umie wypełnić. Nie tyle odrywa coś od Kościoła, ile zagospodarowuje wolne miejsce.

Po raz kolejny ktoś pod szyldem Kościoła próbuje trafiać do ludzi, którzy znaleźli się na społecznym marginesie. Czy to znaczy, że przez dwie dekady wolnej Polski Kościół sam nie potrafił tego zrobić?

Moim zdaniem, nie potrafił. Zabrakło jasnego programu duszpasterskiego, umiejętności dotarcia do tych ludzi i doprowadzenia ich do Jezusa. Mamy potężny wysiłek katechetyczny, który okazał się ślepą uliczką. Masowa katecheza szkolna nie prowadzi ludzi do Boga. A fakt, że Kościół nie przekazuje wiary, zawsze jest jego klęską.

Co zatem przekazuje?

Pewną obyczajowość i etos. Te modele duszpasterskie, które w jakiś sposób funkcjonowały w minionych dziesięcioleciach, w momencie zderzenia z wolnym światem straciły siłę oddziaływania. Młodzież coraz bardziej oddala się od Kościoła i obojętnieje na kwestie wiary. Nie tylko zresztą ona, jeden z moich braci, dziś po pięćdziesiątce, mówi, że gdy przyjedzie do swojej wioski, widzi, że związek z Kościołem ma jedynie trzech spośród jedenastu byłych jego szkolnych kolegów. Pozostali nie pojawiają się nawet na Pasterce. To, co proponuje Kościół w tej wiosce, nie trafia w potrzeby ludzi.

Czyli naprawdę groźny dla Kościoła jest brak skutecznego pomysłu duszpasterskiego?

Bardziej chodzi o brak odpowiedniego języka. Można mieć świetny program i nie potrafić go wprowadzać w życie. Trzeba mieć ludzi, którzy go będą realizować. Nie da się dzisiaj prowadzić duszpasterstwa, wyłącznie opierając się na księżach czy zakonnikach. Zaangażowani muszą być także świeccy. Oddziaływanie Kościoła musi być wielostronne, a nie jednostronne – od księży do świeckich.

Znakomitym programem jest list Jana Pawła II na zakończenie Jubileuszowego Roku 2000 „Novo millennio ineunte”, w którym Papież wymienia kolejne punkty do zrealizowania: pedagogika świętości, szkoła modlitwy, Eucharystia i sakrament pokuty, ekumenizm, słuchanie i głoszenie Słowa, duchowość komunii... Problemem jest wprowadzenie go w życie, np. pokazanie ludziom modlitwy w taki sposób, żeby chcieli się modlić. Oczywiście są miejsca, gdzie ta modlitwa jest nauczana, np. Centrum Formacji Duchowej Salwatorianów. Ale to wszystko za mało, by Kościół potrafił przeciwstawić się nachalnej wizji świata proponującego życie szybkie, łatwe i przyjemne. W związku z tym – tracimy ludzi.

Jakie powinny być w Polsce proporcje między programem duszpasterskim, czyli formowaniem wierzących, a ewangelizacją?

Siłą chrześcijaństwa jest przesłanie nadziei – Dobra Nowina. Głoszenie jej jest właśnie ewangelizacją. Nie umiem powiedzieć, jakie mają być proporcje między głoszeniem Dobrej Nowiny wszystkim a utwierdzaniem tych, którzy tę Dobrą Nowinę przyjęli. Natomiast szwankuje ukazywanie tego, co jest najistotniejsze – pokazywanie, na czym polega życie Słowem Bożym, czy owocne korzystanie z sakramentów. Dlatego mówię o pustce.

Herezja smoleńska jest możliwa nie tylko dlatego, że szwankuje duszpasterstwo, ale także dlatego, że odpuszczamy ewangelizację. Dla wielu herezja smoleńska bliska jest ich wierze odziedziczonej, w którą elementy patriotyczne i narodowe mocno są wplecione. Oni tak się modlą, w takiej religijności się odnajdują. Nie oceniam tego, ale sądzę, że takiej formy religijności nie da się przekazać nowym pokoleniom. Gdzieś czytałem, że tylko co dziesiąty polski katolik przyznaje się do osobistej relacji z Chrystusem. Jeżeli nie mamy jasnej propozycji opartej właśnie na takiej osobistej więzi, to ludzie będą szukać namiastek – czegoś, co będzie pobudzać emocje i będzie ich angażować.

Co w takim razie należałoby najpilniej robić?

Ważne jest tworzenie wspólnot, czyli grup ludzi, którzy więziami między sobą mogliby pokazywać, że miłość jest w ogóle możliwa. „Jeżeli nie kochasz człowieka, którego widzisz, jak możesz kochać Boga, którego nie widzisz?” – pyta św. Jan Apostoł. Chodzi o przestrzeń wzajemnego szacunku i wsparcia – również pogłębiania wiary. Z jednej zatem strony ważny jest osobisty przykład tych, którzy wierzą i potrafią ukazywać swoją relację z Bogiem, a z drugiej – dają możliwość wejścia w braterski krąg ludzi.



Czy nie jest tak, że głowimy się nad nowymi sposobami docierania do ludzi, a jednocześnie zaniedbujemy proste rzeczy – np. dbałość o liturgię?

Zgadza się. W liturgii jest źródło wspólnoty. Kiedy pytam młodszych braci, co ich przyciągnęło do dominikanów, wielu odpowiada: liturgia.

Jak wytłumaczyć obecność symboliki smoleńskiej w dekoracjach grobów wielkanocnych, a więc w przestrzeni liturgicznej?

Taką mamy tradycję. Przypominam sobie symbole w żłóbkach i grobach wielkanocnych w latach stanu wojennego. Moglibyśmy wówczas mówić, że powstaje „sekta Solidarności”, że dla wielu ważniejsza jest walka z WRONą niż bycie w Kościele. Ja w tym wyrastałem, więc rozumiem, dlaczego aktualność odbija się w tej przestrzeni.

Kontekst społeczny jest dzisiaj inny.

Jasne, ale i tu, i tam mamy do czynienia ze spontanicznymi reakcjami ludzi. To może być wyraz autentycznych przeżyć, niekoniecznie od razu manipulowanie sferą religijną. Makietę Tupolewa mógł umieścić także bardzo uczciwy dobry ksiądz, który po prostu tak czyta rzeczywistość. Jeśli nie przemawia do nas monstrancja z Najświętszym Sakramentem, to szukamy treści, które będą przemawiać. Tworzymy prosty przekaz: Chrystus jest z tymi, którzy cierpią prześladowania.

Tyle że prześladowania w stanie wojennym były realne, a dziś są urojone. Wtedy chodziło o sprawy podstawowe: o wolność i godność, dziś o politykę i władzę.

Nie ma prześladowań, ale są ludzie, którzy czują się prześladowani z powodu wyznawanej wiary. Oni nie mają intencji manipulowania symbolami religijnymi, dla nich opowiedzenie się za krzyżem jest autentycznym odruchem. Jeżeli herezja smoleńska znajduje rezonans, to nie dlatego, że tysiące polskich katolików manipuluje religią, walcząc o władzę. Gdy np.rozmawiam z niektórymi członkami mojej rodziny, okazuje się, że „smoleńska” symbolika jest wyrazem ich patriotyzmu i przywiązania do wiary. Nie wątpię, że są w tym autentyczni. I wcale nie chcą robić karier politycznych. W Kaczyńskim widzą wyraziciela wartości, które w sobie noszą, a które są – tak to czują – deptane czy wyśmiewane. Niestety, kpiny czy szyderstwa z wiary czy ludzi wierzących nie są urojone.

Gdzie zatem jest instrumentalizacja?

Tam, gdzie rzeczywiście chodzi o władzę. Niektórzy nie mają skrupułów manipulować dla własnych celów ową „smoleńską” wrażliwością religijną wielu katolików. W stanie wojennym nie chodziło o zbijanie kapitału politycznego, tylko o walkę o godność. Szczerość intencji weryfikowało prawdziwe ryzyko prześladowań. Niebezpieczne nie jest to, że w symbolice smoleńskiej ludzie dostrzegają wartości, tylko to, że z takich świętości jak krzyż czy ludzka śmierć robi się oręż polityczny. Nie chcę oceniać intencji tych polityków, ale ich działanie.

Dlatego mniejszym problemem są dla mnie działania Jarosława Kaczyńskiego niż bezradność Kościoła. Jeżeli nie umiemy zarazić ludzi wiarą i prowadzić ich do Chrystusa, to chwytamy się wszystkich sposobów, żeby utrzymać personalny „stan posiadania”. Wtedy partia polityczna „przydaje się” w duszpasterstwie, a herezja smoleńska jest nam na rękę, bo zapełnia kościoły.

Niestety zwolennicy wiązania się z taką czy inną partią nie dostrzegają faktu, że wraz z opcją polityczną wpuszczają do Kościoła podziały, a za nimi wielki posiew autentycznej nienawiści. Takiej skali wzajemnej wrogości nie było w czasach stanu wojennego. Zostaliśmy tym posiewem zarażeni – podkreślmy – niezależnie od opcji politycznej.

Co gorsza, coraz mocniej ta nienawiść obecna jest także w przestrzeni religijnej, między katolikami różnych opcji, różnych wizji Kościoła czy liturgii.

Co tę agresję wyzwoliło?

Nie umiem wskazać przyczyny, widzę problem. Jako postulat do nas samych trafnie opisał to Zbigniew Nosowski: kochaj bliźniego swego, także przeciwnika politycznego. Wiara okazała się wobec tego wyzwania zbyt słaba, i nie wiem dlaczego, skoro w stanie wojennym dało się eksponować miłość nieprzyjaciół.

Może wówczas Kościół potrafił zagospodarować emocje religijne w skutecznych formach pobożności, np. przez papieskie pielgrzymki?

Na pewno. Była w nich również forma wyrażenia niezgody i zamanifestowania swojej godności, opowiedzenia się za wartościami.

Teraz nastąpiło rozejście się emocji i wiary. Polityka, władza, wpływy – zakorzenione w spektaklu medialnym, którego regułą jest wizja zero-jedynkowa: ktoś wygrał, ktoś przegrał – stoi na emocjach. Z kolei przestrzeń przeżywania wiary jest dość spokojna. Gdybyśmy z wieloma ludźmi porozmawiali, wiemy to jako duszpasterze, przyznaliby, że wcale nie chcą mieć w sobie nienawiści, nie chcą jej ulegać. Jednak emocje, które rodzi w nich wiara, są niewspółmierne do tych, które rodzi w nich życie polityczne.



Emocje religijne bywały jednak rozpalane – mówi się przecież, że Kościół w Polsce za pontyfikatu Jana Pawła II żył od pielgrzymki do pielgrzymki.

Owszem, ale Papież oddziaływał na jakimś gruncie, żywsza była tradycja wiary odziedziczonej, większe otwarcie na ludzi, większa moc oddziaływania Oazy. I nie jest winą Oaz, że dziś nie są już tak silne: nie były pomyślane jako propozycja dla spluralizowanego społeczeństwa XXI w. Na tamten czas Kościół miał bardziej adekwatną propozycję duszpasterską. Radził sobie lepiej. A Papież swoimi pielgrzymkami umacniał jego oddziaływanie.

Chyba Ojciec idealizuje tamten czas. Podczas pielgrzymki 1987 r. Jan Paweł II wypowiedział do młodzieży w Krakowie jedne ze swoich najmocniejszych słów: „Bardzo wielkim niebezpieczeństwem, o którym słyszę – nie wiem, czy tak jest – jest to, że ludzie się jak gdyby mniej miłują w Polsce, że coraz bardziej dochodzą do głosu egoizmy, przeciwieństwa. Ludzie się nie znoszą, ludzie się zwalczają”. I dodał: „To jest zły posiew”.

Nie idealizuję, tylko porównuję. Skoro rzucaliśmy kamienie w ZOMO – to agresja była obecna. Różnica jest taka, że wtedy mieliśmy świadomość, iż jest to zło, które w nas siedzi i trzeba z nim walczyć. Wstydziliśmy się nienawiści. Takich pęknięć między ludźmi jak dziś, np. przy stole na imieninach u cioci, nie pamiętam. Dziś agresja ma wyższą temperaturę, wtedy mimo wszystko śpiewaliśmy: „od nienawiści wybaw nas Panie”, a ks. Popiełuszko przypominając, żeby zło dobrem zwyciężać, znajdował większy rezonans niż dziś.

Wtedy wstydziliśmy się nienawiści, dziś z kolei wstydzimy się wiary. Uznajemy ją za sprawę prywatną, a więc nie dajemy świadectwa, to zaś ma być podstawą ewangelizacji. Kto więc dziś ewangelizuje, skoro jasno i dobitnie w Polsce świadectwo dają właśnie ci, którzy stanęli pod Pałacem Prezydenckim?

I dają świadectwo czego?

Tego, w co wierzą. Kościół nie dał im takiej wizji zbawienia, za którą by poszli, więc spełnienia i wyzwolenia szukają (zgodnie z oczekiwaniami współczesnych Jezusa, że ten okaże się przywódcą politycznego przewrotu) w doczesności.

„A myśmy się spodziewali, że On wyzwoli Izraela...”, czyli Bóg w służbie narodu? Owszem, dają świadectwo, ale nie jest to świadectwo chrześcijańskie – ono bowiem świadczy o wierze, nadziei i miłości, o zwycięstwie Królestwa, które nie jest z tego świata. Konglomerat wiary, uczuć patriotycznych, poczucia skrzywdzenia i opcji politycznej daje dziś świadectwo, które oddala od tego, o czym mówił Jezus. Zamiast miłości pojawia się nienawiść. O. Jacek Salij pisał, że chrześcijaństwo pierwszych wieków nie stało się sektą, ponieważ jego wyznawcy poczuli się posłani do t e g o  świata i nie mieli wrogości do t y c h, którzy ich prześladowali. Nie mówili: wy jesteście źli, my dobrzy. Świadectwo ewangeliczne jest świadectwem szacunku, a nie pogardy.

Mówienie o Kaczyńskim jako o manipulatorze jest takim świadectwem?

Podkreślam: nie chcę wchodzić w sumienie Jarosława Kaczyńskiego. Oceniam sprawę wyłącznie po faktach, po tym, jak instrumentalnie traktuje on elementy religijne. Jeśli ujawniam przy tym emocje, to się ich wstydzę.

Jaka jest w tym kontekście rola chrześcijańskiego upomnienia?

Mam prawo wyrazić sprzeciw wobec pewnych działań, powiedzieć komuś: twoje postępowanie nie jest dobre, nie jest ewangeliczne. Ale nie może temu towarzyszyć intencja zwalczania kogokolwiek.

Jezus przemawiał do tłumów i formował apostołów, upraszczając: łączył masowość i elitarność. Z elitarnością – taki roztacza się obraz – nie mamy większych problemów, ale z Kościołem masowym: tak.

Nie mam pomysłu na duszpasterstwo masowe. Do naszej krakowskiej bazyliki przychodzi w niedzielę ok. 11 tys. ludzi i jest to powodem podziwu księży z innych kościołów i parafii. Ale nasz duszpasterz akademicki wylicza, że skoro u niego na Mszy jest 2,5-3 tys. osób, to jego duszpasterstwo obejmuje 1-2 procent krakowskich studentów. Więc to nie jest masowość. Jestem przekonany, że warto mimo wszystko tworzyć wspólnoty – jako propozycję dla dorosłych. W Polsce zainteresowanie duszpasterskie nadal rozpina się tylko w przedziale przedszkole–studia. Ktoś powiedział, że Pan Jezus błogosławił dzieci, a nauczał dorosłych. Kościół polski robi odwrotnie.

A jak docierać do ludzi łączących wiarę z symboliką smoleńską?

Trzeba z nimi rozmawiać. Są co prawda tacy, do których żadne argumenty nie trafiają, ale i tacy, którzy są na rozmowę otwarci. Nie mam zamiaru nikogo nawracać. Najpierw trzeba tych ludzi zrozumieć, potem można szukać wspólnych dróg. Gdy przyszli do mnie ludzie, którzy na naszym kościele chcieli umieścić tablicę upamiętniającą katastrofę smoleńską, podpisaną w taki sposób, że dzieliła Polaków na lepszych i gorszych, zaproponowałem taką formę, z którą będzie mógł się utożsamić każdy. Wstępnie to zaakceptowali.

Episkopat – mimo wydarzeń spod krzyża pod pałacem prezydenckim, mimo listu o. Ludwika Wiśniewskiego – trwa w świętym spokoju?

Sądzę, że biskupi nie są spokojni. Jedni utożsamiają się z ruchem smoleńskim i całym sercem go popierają. Inni widzą, że sprawy Kościoła idą przez to w złym kierunku, ale są wobec tego bezradni, tak samo jak my, dominikanie, jak wielu wierzących... Ja także czuję się bezradny. Dawne schematy duszpasterskie okazują się bezużyteczne wobec nowej rzeczywistości. Musimy szukać nowych dróg codziennej ewangelizacji.

Rozmawiali Tomasz Ponikło, Artur Sporniak
 

O. Paweł Kozacki (ur. 1965 r.) jest przeorem krakowskiego konwentu dominikanów, stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”.