Hajże na ośmiotysięcznik!

Witold Dudziński

publikacja 31.05.2011 21:57

Nie udała się Polakom próba pierwszego zimowego zdobycia ośmiotysięcznego Broad Peaku w Karakorum. Polscy himalaiści jednak nie robią z tego problemu

Niedziela 22/2011 Niedziela 22/2011

Kto chce zdobyć zimą szczyt ośmiotysięczny, musi być przygotowany na porażkę. Ta jest bardzo prawdopodobna, bowiem tylko co dziesiąta próba kończy się sukcesem. Dlatego Artur Hajzer, szef polskiej wyprawy, która oblegała Broad Peak (8047 m n.p.m.), wybitny himalaista, nie ma poczucia porażki. – Nie zdobędzie się góry zimą, jeśli nie próbuje się tego zrobić – mówi Hajzer. – Wyprawa była udana, zabrakło tylko ostatniego akcentu, wejścia na szczyt.

A nie udało się to z prozaicznych – w Karakorum – powodów. – Przegraliśmy z naturą. Z wiatrem wiejącym do 140 km/h, temperaturą do minus 45˚C i z trudnymi warunkami lodowymi – mówi Ryszard Szymczak, uczestnik i lekarz wyprawy. Dla Szymczaka i dla Hajzera to już druga próba zimowego wejścia na Broad Peak. W czasie poprzedniej, przed dwoma laty, też było źle – wiatr uniemożliwił wejście na górę.

Hajże na ośmiotysięcznik!   AdamJacobMuller/Wikimedia / CC-SA 3.0 Druga góra Ziemi, K2. Tą też Polacy próbowali zdobywać zimą. Zawsze bez skutku. Ale w 1986 roku udało się przejść Magic Line - (filar ciągnący się od lewej do szczytu) i wytyczyć nową drogę w widocznej na pierwszym planie ścianie (w partii szczytowej biegła wgłębieniem biegnącym na prawo od szczytu). Tego drugiego wyczynu dokonali Jerzy Kukuczka i Tadeusz Piotrowski (zginął podczas zejścia)... – Ale nie było tak źle, jak teraz – dodają zgodnie. Zimą do Karakorum przyklejony jest tzw. jet stream, ruch masy powietrza, wynikający z obrotu kuli ziemskiej. – Prawie nie przestaje wiać. Do prób zdobycia szczytu wykorzystuje się tzw. okienka pogodowe, gdy jest nieco cieplej, a wiatr nieco zelżeje. Tym razem okienka okazały się zbyt krótkie.

Srebrny kołnierz wokół szyi

„Spójrz za okno i wyobraź sobie kilkumetrowe warstwy śniegu na chodnikach, słupek rtęci zbliżający się do dolnej granicy termometru i potworny wiatr, który nie pozwala złapać oddechu. Chce ci się opuścić ogrzewane pomieszczenie? Bo niektórym tak” – tak jedno z pism sportowych opisało to, co czeka na Polaków zimą pod Broad Peakiem.

Co naprawdę tam zastali, można było dowiadywać się ze strony internetowej wyprawy. Po raz pierwszy w historii polskiego himalaizmu informacje z wyprawy były tak regularne, dzięki łączności e-mailowej. Podane wcześniej telefonicznie z góry do bazy – do kraju trafiały drogą elektroniczną. „Piszemy e-maile (najpierw laptop pod polar albo nad piecyk, musi odmarznąć, inaczej nie da się go włączyć), a potem wycieczka na pocztę, z kilometr od bazy – tam jest zasięg, tam jest też namiot, karimata i palnik z butlą, po dojściu trzeba namiot rozgrzać, inaczej komputer zamarznie, zanim e-maile wyjdą” – pisał o sposobie przekazu Artur Hajzer z bazy wyprawy.

Namiotową bazę pod Broad Peakiem zbudowali jeszcze w styczniu. Wstawanie: „Wilgotna twarz, jak ktoś śpi w chustce naciągniętej na nos, to jest ona mokra. A wszystko, czego dosięgnął nasz oddech – to szron. Mamy srebrny kołnierz śniegu wokół szyi, który osiadł na śpiworze. Wstajemy. Ubieranie to rekord świata, kilka sekund i mamy nałożone puchy, polary, czapki i rękawice… I już siedzimy w mesie. Tu ciepełko, grzejnik hula już od kilku godzin, na termometrze plus 5 stopni” – można było przeczytać w jednym z e-maili. Informacje przesyłane do kraju via baza z kolejnych obozów na stokach góry były już mniej sympatyczne.

Owsianka, jajko, ciapata

Co się jada na takiej wyprawie? – zainteresował się jeden z internautów. „W bazie mamy 3 posiłki, niezłe, choć monotonne. Śniadanie: owsianka, jajko, ciapata (lokalny rodzaj pieczywa – chlebonaleśnikoplacek) – w zasadzie zawsze to samo. Lunch: makaron albo ryż, mięso jaka lub kozy (które przyszły 3 miesiące temu do bazy, tu zostały zabite, wpakowane do beczek i zdeponowane w szczelinie). Kolacja: mniam, makaron lub ryż, mięcho (jaka – twarde, kozy – śmierdzące), warzywo (kapusta kiszona lub buraczki – które przyjechały w beczce z Polski), deser, i w zasadzie wszystko takie samo z małymi wariacjami. W obozach powyżej bazy sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Tam zajadamy same frykasy: gorący kubek, słodka chwila, puszkowy pasztet, jeśli uda się go rozmrozić, kabanos, baton, duuużo herbaty, rybki z puszki”.

W górze toczyła się walka, zakładanie obozów, potem, po wichurach, odtwarzanie ich i krążenie kolejnych 2-, 3-osobowych zespołów między obozami, dla aklimatyzacji potrzebnej na tych wysokościach. I oczywiście próba trafienia w okienko pogodowe.

28 stycznia Rafał Fronia pisze: „Chłopcy ruszają w górę poręczować (zakładać liny zabezpieczające). W ścianie ruch jak na Krupówkach. Chłopcy doporęczowali kilka lin, pniemy się w górę, dzień owocny – wszyscy dotarli tam, dokąd szli – co dotychczas nie zawsze się udawało”.

29 stycznia: „Okolice C2 (obozu II) i teren mikstowy powyżej to lodowe pola o szarym, twardym jak kryształ lodzie, nachylonym do 50-60 stopni. Walczymy – Kaziu pruje lód do 6450 m i zawraca, a dalej w lodowym kuluarze ciągnie Jarek – do momentu, kiedy o mało nie dostaję w łeb jego rakiem; wieszamy ostatnią linę – 6500; wracamy do bazy, a pod górę prą Artur i zespół”. Potem jest załamanie pogody i wszyscy muszą zejść do bazy. Jeden z himalaistów ma objawy tzw. zatorowości płucnej, co jest groźne dla życia. Przylatuje po niego do bazy helikopter ratunkowy, leci z nim kolega. Dla nich to koniec wyprawy. Zastąpi ich dwóch Pakistańczyków.

Zanim nie powieje

Potem jest poprawa pogody. „Ile mamy czasu, zanim nie powieje tak, że o wspinaniu nie będzie mowy? Trzymajcie kciuki, oby jak najpóźniej” – piszą w bazie. 8 lutego jeden z zespołów rusza w górę, by spędzić noc w obozie III.

 

 

Miała to być aklimatyzacja przed atakiem na szczyt. Jednak w obozie II czeka na nich niemiłe zaskoczenie. Obóz przestał istnieć. Ostatnie załamanie pogody zamieniło go w same strzępy. Do liny poręczowej przypięty był zamiast namiotu tylko jego szmaciany skrawek.

„Nic nie przypominało, że to kiedyś był namiot (wiatr, który zniszczył obóz II, musiał mieć siłę co najmniej 200 km/h). Mieliśmy na swoich plecach zalążek obozu III, wiedzieliśmy więc, że tę noc w nieistniejącym obozie II jakoś przetrwamy. Mieliśmy namiot i szturmowe śpiworki. Mieliśmy ze sobą jedną – na czterech – karimatę – nie było źle. Poprawiliśmy platformę i wzięliśmy się do rozstawiania namiotu. Wiatr przybrał na sile do 80 km/h” – relacjonował jeden z himalaistów do bazy.

15 lutego ostatnia – zdawałoby się – przed kolejnym atakiem informacja od Artura Hajzera: „Idziemy w górę pomacać się z kopułą szczytową. Wychodzimy o piątej rano, w szóstkę, od razu do obozu II. W czwartek ma być słaby wiatr – jak będzie szansa i siły, żeby doskoczyć do szczytu, to spróbujemy. Dzień po nas napierać będzie trzech pozostałych, w bazie zostaną tylko kucharze”. Ale nie ma lekko: „Po piekle w obozie III musieliśmy zrezygnować z ataku”.

I tak tydzień po tygodniu. Wreszcie, w połowie marca, ruszył ostatni atak szczytowy. Czas był najwyższy, bo powoli kończyła się zima wyprawowa. 15 marca: grupa szturmowa odpoczywa, zbiera siły do ataku w obozie III. Wiatr nie jest niepokojący. Na szczycie też nie najgorzej… wieje z prędkością 60 km/h. 16 marca: trwa atak szczytowy. Wycofuje się nadzwyczaj silny, a teraz już wyczerpany Marcin Kaczkan.

„Podczas drogi w kierunku szczytu pogoda nie poprawiała się. Zza chmur pokrywających całe niebo nie wychodziło wyczekiwane słońce. Natomiast wiatr nie był zbyt mocny i pozwolił Robertowi i Alemu (Sadparze, Pakistańczykowi) podejść do wysokości 7830 m. Tam zatrzymała ich ogromna, szeroka i długa szczelina lodowa, przecinająca na długości kilkuset metrów cały stok” – relacjonował potem Artur Hajzer. Ryzyko wypadku przy próbie jej przejścia, zmęczenie i fatalna pogoda spowodowały decyzję o zejściu w dół. Kończył się sezon, kończyła się wyprawa. Trzeba było rozpocząć powrót do cywilizacji.

Problem z powrotem

Robert Szymczak uważa, że przegrali nie z sobą, lecz z pogodą i warunkami w ścianie. To także one spowodowały, że ostatni atak przeprowadzili kilka dni po poprzednim. – Czas nas gonił, odpoczywaliśmy za krótko, byliśmy wykończeni – przyznaje. A szczelina, na którą trafili, przesądziła sprawę. Doświadczeni himalaiści wiedzą, że zdobycie szczytu to tylko pół sukcesu. Znacznie trudniejsze jest zejście, gdy pozornie wszystko jest już za nami…

Co dalej z programem Polski Himalaizm Zimowy? Jesienią, w ramach przygotowań do kolejnej zimy himalajskiej, rusza wyprawa na ośmiotysięcznik Makalu. Potem najpewniej zaatakują niezdobyty dotychczas zimą Gasherbrum I. Inne niezdobyte zimą szczyty muszą trochę poczekać na Polaków. Wiele zależy też od rywali, czy w tym czasie nie zdobędą gór, ale także od pieniędzy – dotacji z resortu sportu, sponsorów. Wyprawy są bardzo kosztowne, szczególnie te zakończone bez sukcesu: sponsorzy, donatorzy mają mniejszą chęć na wspieranie „pechowych” himalaistów.

Artur Hajzer jest jednak dobrej myśli: pieniądze na kolejne wyprawy muszą się znaleźć. Nie zdobyli szczytu, ale kolejne doświadczenia wysokogórskie zdobyli kolejni ludzi. – Zespół był mocny, dobrze przygotowany kondycyjnie – ocenia Artur Hajzer. – Wyprawa była udana pod względem logistycznym, współpracy zespołu, bo z tym bywa różnie. Zawsze lepiej zdobyć górę, ale zapewniam, że nie mamy poczucia porażki.

Robert Szymczak odczuwa – jak twierdzi – tylko lekki niedosyt. Kilka dni po powrocie z Karakorum uważa, że już się zregenerował. – Przed wyprawą ważyłem 85 kg, teraz 83. To też pokazuje, że mimo ogromnego wysiłku, mam niezłą wydolność. I już mnie ciągnie w góry! Właśnie idę potrenować na sztuczną ściankę – mówi. Chce się przygotować do kolejnej wyprawy.