Woda odeszła, łzy pozostały

Katarzyna Woynarowska

publikacja 21.07.2011 09:46

Jedziemy drogą, której nie znał prawie nikt aż do powodzi. Wąska, boczna i rozkołysana przez górki i padołki. Wtedy jednak okazała się niezastąpiona, bo jedyna przejezdna. Rzucili na nią betonowe płyty, żeby wytrzymała ciężki sprzęt.

Niedziela Niedziela
29/2011

 

Upał, piach i cisza – dokładnie jak rok temu. Stoję na skraju drogi, która wije się ciemnym asfaltem wśród zdziczałej, rozbuchanej zieleni. Sterczą z niej ku niebu gładkie drewniane pale. Patrzę w prawo – to samo. Wyżej też. To dawne plantacje chmielu, które rok temu zniszczyła woda. Woda, której teraz nie widać. Ani śladu po niej.

Środkiem wsi Cygan dźwiga z mozołem elektryczną piłę. Za nim ciężarna żona z mniejszą, jakby damską. Zachęcają nachalnie do zakupu – wszyscy kupują, bo nic tak dobrze nie potnie starego domu, okiennych ram czy sadu pełnego popękanych drzew, jak piła chińskiej produkcji.

Jedziemy drogą, której nie znał prawie nikt aż do powodzi. Wąska, boczna i rozkołysana przez górki i padołki. Wtedy jednak okazała się niezastąpiona, bo jedyna przejezdna. Rzucili na nią betonowe płyty, żeby wytrzymała ciężki sprzęt. Pół Polski jechało gminie Wilków na ratunek. Ludzie płakali, widząc dramat mieszkańców tej gminy.

Gmina Wilków, wieś Podgórz. Dawniej zasobna i zadbana. Dzisiaj niekoniecznie. Dalej wsie Zastów Polanowski i Zastów Karczmiski, wreszcie sam Wilków.

Widziane z drogi

Nowe domy i stare domy, których nikt nie chce. Zapiaszczone drogi. Obumarłe sady i ogrody bierze w posiadanie dzika natura. Połatane byle jak wały, kapliczki budowane w akcie wdzięczności, że udało się przetrwać, powstać i jakoś żyć dalej. Czy bez lęku?

Po drodze wiejski sklep spożywczy. Mały, zapchany towarem i ludźmi. Na zewnątrz dzieci i rowery stawiane rzędem przy płocie.

O czym się rozmawia?

O życiu po powodzi. O życiu od nowa, o tych, którzy dostali więcej pomocy, i o tych, którzy figę z makiem... O tych, którzy już tu nie wrócą, o tych, których w telepkę wprawia każdy większy deszcz, o dzieciach, które ze snu wybudza ulewa. O bezsilności, gniewie i kiełkującej gdzieś nieśmiało nadziei, że co nas nie zabije, to wzmocni... I odwieczne, rozgrzeszające: Bo co, człowiecze, poradzisz...Wszystko w rękach Boga.

Z tymi domami jest kłopot. Bo na pierwszy rzut oka jakby się nic nie stało. Z samochodu roztacza się widok na piękną okolicę i spokojne wsie. Natura odradza się najszybciej. Dopiero gdy na rozstaju skręci się w prawo lub w lewo – obojętnie, byle w drogę trochę węższą od poprzedniej – widać lepiej.

Tutaj są domy porzucone. Te chylą się koślawo ku ziemi. Drewniane, spopielałe, brudne. Podwórka opuszczone. W obejściach stoły, rozrzucone krzesła, rozwalone meble. Jakby ktoś podjął próbę ratunku dobytku, ale porzucił tę myśl po chwili. Jeszcze na oparciu krzesła zesztywniała dresowa bluza ze śladami jesiennych i wiosennych szarug. Jeszcze psia buda z kawałkiem zardzewiałego łańcucha. A na środku tego końca świata rwąca się do życia jabłoń. Nikogo...

Potem widać domy odbudowane, ale samotne. Czasem ciągle z cenami na nowo wstawionych oknach. Można zajrzeć do środka, do pustych, obielonych tylko pomieszczeń. Pewnie ktoś tutaj zagląda, ale jakoś niespieszno mu z powrotem. Kobiety w wiejskim sklepie mówią, że to przez wulkany, które znowu wybuchają na Islandii. W tamtym roku najpierw one pluły lawą i popiołem, a potem zaczął padać deszcz i przyszła powódź. W tym roku też wybuchają. A jeśli jest to jakaś reakcja łańcuchowa? Nie ma co ryzykować. Niektórzy zresztą nie mają już siły. Kręcą się po obejściu nieco apatycznie, na zwolnionych obrotach. Mówią, że czują się oszukani przez rząd, gminę i Kościół. Przekładają dobytek z kąta w kąt, lamentują, bo położone w tamtym roku ocieplenie budynku na wiosnę odpadło. Gniew w nich jakby zardzewiał i ciągle kłuje duszę.

 Wreszcie domy, które wzbudzają zazdrość. Odbudowane albo całkiem nowe. Wyposażone w meble prosto z fabryki, w nowe dywany i sprzęt AGD. W ogrodzie świeża trawa i kwiaty, w oborach nowe zwierzęta, bo stare się potopiły. Pachnie farbą, lakierami do drewna i chlorem. Te domy żyją, promienieją, bo opowiadają nową historię, jakby tamta wiosna i lato w ogóle nie miały miejsca. Ich mieszkańcy wierzą, że piorun nigdy nie trafia dwa razy w to samo miejsce. Że jak raz była apokalipsa, to nie ma już prawa do powtórki. Że w takich przypadkach nie działa prawo serii. Prawda, nieprawda, ale gdy nocą przychodzi deszcz, drewno w starych krzyżach, które na rozstajach stoją, trzeszczy i jęczy...

I nie wiadomo, co to znaczy.

Nadwiślańskie hałdy

Wały budzą niepokój we wsiach jak Wisła długa. Zasypano tylko dziury. Wielkie ciężarówy sypały piach i sypały, aż do jesieni. Jakby dziecięcą piaskownicę stawiali. Stoi to teraz rozmemłane i bezkształtne, jak przyjdzie większa woda, to rozpruje je z łatwością. Hałdy piachu, ot co...

Ruszamy dalej, szosą jak najbliżej Wisły. Rzeka towarzyszy nam jakiś czas po lewej stronie. Urokliwa, łagodna, z zakolami w wiklinach i ptasimi gniazdami. Śpiew ich gospodarzy wypełnia przestrzeń jak w gotyckiej katedrze. Zawichost,

Dwikozy, Winiary i Winiarki. Droga biegnie w dół, wśród plantacji warzyw i owoców. Z obu stron zabudowania jak z obrazka. Zniknęły niemal wszystkie oznaki żywiołu. W Sandomierzu praca na wałach wre. Jaskrawe maszyny kręcą się tuż nad rzeką, migają kaski robotników. Obok starego mostu rośnie nowy. Utrudnienia dla kierowców takie same jak przed rokiem. Zjeżdżamy w zalaną część miasta. Domy niechciane, opuszczone, domy samotne i ostentacyjnie nowe, ze świeżą elewacją.

Gdy nasz samochód staje w Trześni, ze wsi zlatują się dzieci, zobaczyć, kto zacz. Obcy samochód oznacza dary. Przyzwyczaiły się, więc sprawdzają i odchodzą, wyraźnie niepocieszone. W pięknym kościele w Trześni rok temu proboszcz właśnie kończył odnawianie polichromii, gdy woda wyniosła mu najpierw drzwi z kościoła, a potem jak w procesji wypłynęły ławki. Proboszcz po kościele pływał łódką. Na cmentarzu z wody wystawały tylko czubki krzyży. Do dziś nie całkiem wyschły konfesjonały. Św. Florian z lipowego drzewa, w pięknym zielonym płaszczu, którego znaleźli dobrzy ludzie gdzieś w polach i odnieśli, także nie do końca wydobrzał. W kościele, który w czasie okupacji tak pięknie wymalował profesor z Krakowa, konserwatorzy malutkimi pędzelkami mozolnie ratują polichromie. Linia wody jednak wyłazi na ścianach. Naprawianie zabytku kosztuje krocie. Kogo zainteresuje kościół, gdy wokoło tyle ludzkich dramatów? Nawet rok po powodzi biedy nie brakuje. Świątynie pozostawione są same sobie.

W Koćmierzowie Wisła rozerwała wał i wdarła się do wielu wsi w okolicy, zalała Sandomierz i Tarnobrzeg – oglądała to struchlała z przerażenia Polska. Miejscowi nie mieli czasu się bać. Uciekali co sił w nogach, a woda tuż za nimi, niemal lizała im pięty. Ocalili niewiele. W zasadzie nic. Stajemy w Koćmierzowie w tym samym miejscu, co przed rokiem. Pamiętam tamtą ciszę wypełnioną grozą. Zabudowania zasypane piaskiem, oblepione mułem, smród odbierający dech. Wokoło ani jednej żywej istoty, nawet ptaki uciekły.

Ile trzeba determinacji, żeby wrócić? Co o tym decyduje? Przywiązanie do ziemi, lęk przed nowym życiem gdzieś w Polsce? Patrzę na prowizorycznie usypany wał przeciwpowodziowy. Tę górę źle uklepanego piasku. Potem odwracam głowę i widzę domostwa, które z tego piachu, mułu i nieczystości, jakie przywlokła rzeka, powstają z mozołem, ociężale jak powalony na ziemię człowiek. Ci, którzy zaryzykowali życie tutaj, muszą mieć twarde karki. Ziemia jakby spustynniała, zapadła się w sobie. Nie chce rodzić, zagniewana. Każdy jej kawałek trzeba oczyścić z piasku. Metr po metrze. Ludzie mówią: – Ni płakać, ni kląć. Ale każdego ranka idą w pole.

– Bo żyć trzeba dalej – mówią. Taki nakaz nosi w sobie człowiek. Takim go Bóg stworzył. Nie inaczej...

TAGI: