Przytrzymani nadzieją

ADAM SUWART

publikacja 01.08.2011 10:27

Chciałem tam już pojechać w sierpniu ubiegłego roku, kiedy zalana przez wzburzone wody spokojnego na ogół potoku niewielka Bogatynia na wiele godzin została pozostawiona samej sobie. Wtedy się nie udało. Pojechałem po roku.

Przewodnik Katolicki Przewodnik Katolicki
31/2011

 

Droga do Bogatyni z centralnej Polski nie jest trudna, choć zdany na komunikację publiczną pasażer z Płocka, Poznania, Warszawy czy Lublina musi założyć, że będzie przesiadać się kilka razy. Najczęściej dojeżdża się do Wrocławia, stamtąd znów dalej na zachód, kolejnym pociągiem, do Zgorzelca, by z tego przygranicznego miasta – busem lub autostopem – przejechać jeszcze ok. 30 km do Bogatyni. Całkiem dobrze jedzie się też samochodem, drogi nie są najgorszej jakości, a i kilka razy można przyspieszyć tempo, pokonując odcinki ciągle jeszcze niekompletnej sieci autostrad.

Już kilkadziesiąt kilometrów przed Zgorzelcem witają nas urzekające widoki. W tle majaczą łagodnie falujące profile wzgórz. Efekt takiej malowniczości tereny te zawdzięczają położeniu w Obniżeniu Żytawsko-Zgorzeleckim. Ten utwór tektoniczny rozciąga się na sporym obszarze obejmującym przygraniczne tereny Niemiec, Polski i Czech. To właśnie w tym Obniżeniu, zwanym też Kotliną Żytawską, leży Zgorzelec, który dla mnie jest bramą do jeszcze bardziej peryferyjnej Bogatyni.  

Bogatynia jest ze wszech miar wyjątkowym miejscem. Już patrząc na mapę Polski, każdy zauważy na jej południowo-zachodnim krańcu charakterystyczny, łopatkowaty cypel, wcinający się pomiędzy terytoria Czech i Niemiec. Pod względem owego skrajnego usytuowania z Bogatynią mogą konkurować tylko takie gminy, jak odwiedzane przez „Przewodnik” tego lata: nadmorski kurort Świnoujście, bieszczadzkie Lutowiska czy suwalskie Wiżajny i Rutka-Tartak.

Sobota, 7 sierpnia 2010 r.

– Bałam się strasznie, jak nigdy dotąd w moim życiu – opowiada pani Zdzisława, której dom, położony blisko rzeki Miedzianki w Bogatyni, bardzo ucierpiał. – To przyszło tak nagle, że nikt nie był przygotowany na jakikolwiek ratunek – o ile możliwe jest w ogóle przygotowanie się na taki kataklizm – kontynuuje. Pani Zdzisława obserwowała – zdana na łaskę Boga, jak mówi – narastającą falę, która błyskawicznie nacierała do przodu, zrywając wszystko, na co natrafiała, także podwórko pani Zdzisławy. Miarą skali zagrożenia może być fakt, że moja rozmówczyni wraz z rodziną uciekła następnie w popłochu, pozostawiając cały swój dobytek w zalewanym domu. – Nie wiedzieliśmy po prostu, czy dom przetrwa, czy nie  zawali się. Nie było czasu niczego zabierać. Ratowaliśmy siebie – dodaje, i jeszcze dziś, po upływie roku od tych wydarzeń, jej oczy zachodzą łzami.  

Feralną datę 7 sierpnia 2010 r. długo wspominać będą mieszkańcy Bogatyni, z których zdecydowana większość dotknięta została skutkami powodzi. W prawie 750-letniej historii Bogatyni data ta zapisała się  jako jedna z największych tragedii. Podczas letniej nawałnicy spadło tego dnia w Bogatyni tyle deszczu, ile przeciętnie pada w ciągu półtora miesiąca. Spokojnie płynąca zazwyczaj przez Bogatynię rzeczka Miedzianka zamieniła się teraz w budzący grozę żywioł, siejący całkowite zniszczenie. Monstrualnie wezbrana fala rzeczna porywała drogi, samochody, zrywała mosty, unosiła altany, kosze na śmieci, usuwała z powierzchni ziemi mniejsze zabudowania, rujnowała nawet całe domy. Spanikowani i zupełnie zaskoczeni mieszkańcy Bogatyni nie nadążali z ratowaniem swojego dobytku, próbując wynosić go na dachy domów lub na wyższe kondygnacje.

Strach i pomoc

My, mieszkańcy innych rejonów naszego kraju, choć kilka miesięcy wcześniej obserwowaliśmy podobny kataklizm w wielu regionach południowej Polski, bolejąc na przykład nad zalanym w dużej części Sandomierzem,  teraz znów nie mogliśmy uwierzyć, że podobny los spotkał kolejne miasto. Skala dramatu Bogatyni wydawała się tym większa, że paradoksalnie dotknął on małego obszaru, jednej miejscowości, która natychmiast zaczęła zamieniać się w ruinę i nagle odcięta została zupełnie od świata. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem – mówił wówczas,  przed rokiem, w relacji „na żywo” na antenie TVP burmistrz Bogatyni, Andrzej Grzmielewicz. Włodarz miasta relacjonował, że miejscowość odcięta jest od świata – wszystkie drogi dojazdowe są nieprzejezdne, nie ma wody pitnej, w wielu miejscach nie ma prądu, także w szpitalu, co mogło powodować poważne zagrożenie dla ludności, gdyby pojawiały się osoby poszkodowane przez żywioł. Jak się okazało, zalane zostało 75 proc. powierzchni Bogatyni, która zajmuje niespełna 60 km kw.

– Baliśmy się, że zabraknie  wody i jedzenia – opowiada pan Marek. Do tego dochodziła rozpacz i całkowite poczucie chaosu i dezorganizacji. Burmistrz Grzmielewicz apelował, także za pośrednictwem mediów, by lokalne supermarkety wydawały zapasy wody w butelkach. Zaproponowano, że miasto zapłaci za wodę dostarczaną ludności. – Teren, na którym stał nasz dom, został zalany. Nie wiedzieliśmy, co stanie się z naszym majątkiem, gdzie pójdziemy spać, jak będziemy żyć, a nawet czy w ogóle przeżyjemy – wspomina powódź inny z poszkodowanych. Widziałem, jak w domu przy ul. Waryńskiego pęka i zawala się cała ściana. To było jak apokalipsa! – wspomina mieszkaniec Bogatyni, a stojący obok, dziś już spokojnie i z zawadiackim uśmiechem, 17-letni Daniel proponuje: – Chce pan zobaczyć? Ja mam to do dziś w komórce. Na amatorskim filmiku wyświetlanym na monitorze niewielkiego telefonu komórkowego ukazuje się wzbierająca fala niczym z filmu katastroficznego, która zabiera ze sobą kosze na śmieci, drewniane sztachety płotów, rower, koszyk ze sklepu, wdziera się do kolejnych domostw. Nagle obraz krzywi się i trzęsie – znak, że filmowiec-amator również musiał ratować się ucieczką. – Wystraszyłem się wtedy nie na żarty – wspomina Daniel. Ale później, jak już ochłonęliśmy, „wrzuciłem” ten filmik na jedną ze stron w internecie. W krótkim czasie miał ponad 5 tys. wejść – mówi nie bez satysfakcji.

Później przyszła pomoc. Strażacy, helikoptery zbierające ludzi z dachów odciętych przez wodę domów, wypompowywanie wody, dostarczanie jedzenia, wody pitnej, wreszcie udrażnianie dróg dojazdowych.

Przytrzymani nadzieją  

 

W Bogatyni, która nadal podnosi się ze zniszczeń, zadanych jej przez wielką wodę w tak krótkim czasie, spotykam osoby, które mówią, że paradoksalnie kataklizm – przy dobrym zarządzaniu informacją – można zamienić w pomyślność dla miasta i mieszkańców. – Cała Polska o nas usłyszała! – opowiada pan Stanisław, który w Bogatyni prowadzi niewielką firmę. – Niektórzy nawet nie wiedzieli o istnieniu takiej miejscowości. Tymczasem zaczęły zaglądać tu media, przyjeżdżały wozy transmisyjne, tworzono reportaże. Wielu ludzi w Polsce dowiedziało się o naszych zabytkach, np. o bardzo cennych domach przysłupowych, które  również ucierpiały przez powódź…

Entuzjazm pana Stanisława nie każdemu się udziela. Niektórzy mieszkańcy tak bardzo przeżyli katastrofę, że do dziś nie wracają do niej we wspomnieniach z obawy przed powrotem ponurych obrazów sprzed roku.

Perła Bogatyni – mury i słupy

Jeśli coś jest wizytówką gminy, jej znakiem rozpoznawczym, to z całą pewnością są to domy przysłupowo-zrębowe, zwane też niekiedy chatami łużyckimi, choć pośród nich są też domy o konstrukcji alzackiej. Kraina Łużyce Górne, choć w dużej mierze znajduje się na terenie Niemiec, to jednak „zahacza” też o polskie terytorium, obejmując m.in. obszar, na którym leży Bogatynia. To właśnie m.in. na terenie tego miasta wykształcił się w poprzednich wiekach ów charakterystyczny styl budownictwa mieszkalnego, łączący słowiański styl belek – wszak łużyczanie etnogenetycznie należą do Słowian – z murem pruskim, przeniesionym tu jednak nie z Prus, a z Bawarskiej Frankonii, której fragmenty były w przeszłości enklawami Prus w południowej części Niemiec. Ciemnobrązowe belki i białkowany mur są charakterystycznym i od razu rozpoznawalnym akcentem domów przysłupowo-zrębowych. Domy te najczęściej mają konstrukcję ryglową, rzadziej – starszą, wielopiętrową. Rozpoznanie, z którą formą architektoniczną mamy do czynienia, zależne jest od długości słupów. Jeśli ciągną się one od podstawy domu do ostatniego piętra (dom najczęściej jest wielopiętrowy), to mamy do czynienia z konstrukcją starszą. Jeśli zaś piętro wzniesione jest na parterowej podstawie domu niejako niezależnie, na własnych słupach – mówimy o konstrukcji ryglowej. Same formy domów są zróżnicowane, bo były dostosowywane do indywidualnych potrzeb konkretnych właścicieli. Dzięki temu te urodziwe architektonicznie obiekty są w zasadzie niepowtarzalne.

Gmina stara się odbudowywać te spośród owych unikatowych zabytków, które ucierpiały podczas powodzi. Pozyskiwane są środki na renowację i rekonstrukcję, a także odbywają się różne spotkania promocyjne, które stymulują działania renowacyjne. Między innymi przed dwoma miesiącami, pod koniec maja, odbył się Dzień Otwarty Domów Przysłupowych, podczas którego można było prześledzić postęp w renowacji tych unikatowych zabytków.

Wcześniej domy te zwizytowała komisja z polsko-czesko-niemieckiego Euroregionu Nysa, która oceniała zakres prac i prognozowała, ile działań będzie trzeba jeszcze podjąć, by ta architektoniczna perła Bogatyni nadal mogła przyciągać miłośników tego rodzaju unikatowego budownictwa.

Przygraniczna przyjaźń, krajowa solidarność

Bogatynia, z racji swego położenia i granicy z Niemcami i Czechami, ściśle współpracuje z sąsiednimi gminami w tych państwach. Stamtąd zresztą, albo przez tamte terytoria, docierała też pierwsza pomoc podczas ubiegłorocznej powodzi. Gdy zwiedzam Bogatynię, odbywa się tam właśnie Festyn Trzech Państw. Ta wędrująca impreza – bo każdego roku odbywa się w innej gminie – organizowana jest przez Związek Miast „Mały Trójkąt Zittau-Bogatynia-Hrádek nad Nysą”. Bogatynia musi jeszcze wiele zrobić, by podczas przyszłorocznej edycji wypaść imponująco. W wielu miejscach nadal widać ślady poważnych zniszczeń sprzed roku. Inaczej być zresztą nie może – trudno przywrócić miasto do życia w tak krótkim czasie.

Nie wszyscy wrócili do swoich domostw. Są i tacy, którzy nigdy już nie osiedlą się w mieszkaniach sprzed powodzi. – Chciałabym podziękować tym wszystkim Polakom, którzy nam pomogli, nie zapomnieli o nas w najtrudniejszych chwilach – mówi pani Teresa. – Bez tej pomocy łatwo byłoby nam zwątpić. Dostawaliśmy dużo konserw, koców, ubrań, także za pośrednictwem Caritasu od wielu anonimowych ludzi z różnych stron Polski – opowiada. Dopiero później niektórzy mogli starać się o odszkodowania, ale pierwsza fala pomocy rzeczowej okazała się najważniejsza, bo pozbawionych wszystkiego ludzi uzbrajała w niezbędne środki, a jednocześnie w poczucie bezpieczeństwa i solidarności. A świadomość, że gdzieś tam daleko jest ktoś, kto widząc naszą niedolę postanowił pomóc, była bezcenna wtedy, gdy na nic nie mieliśmy sił. – Wielką radość naszym dzieciom sprawiły też wakacje, na które zostały zaproszone przez różne podmioty i instytucje w kilka rejonów Polski – opowiada pani Arleta, której syn też skorzystał z takiej oferty. Tuż po przejściu fali powodziowej pozwoliło to dzieciom na oderwanie się od koszmaru, którego były świadkami, a rodzicom na przystąpienie do działania, odnawiania domów, organizowania życia od nowa, w sytuacji, gdy pozwalała im na to świadomość, że przynajmniej ich pociechy są bezpieczne i odpoczywają.

– Mnie trzyma tu tylko nadzieja – mówi jedna z mieszkanek Bogatyni. – Niech pan przyjedzie za rok, dwa, będzie jeszcze lepiej i ładniej. Dopiero po przetrwaniu kataklizmu zrozumiałam, czym jest nadzieja, która wcześniej była dla mnie tylko hasłem. Gdy przyjrzałam się – po pierwszym otrząśnięciu się z szoku – krajobrazowi Bogatyni po powodzi, zniszczonemu domowi, ruinie całego mojego życia, załamałam się na dłużej. Ostatecznie jednak udało mi się przetrwać tę depresję. Dzięki tej powodzi wiem, że człowiek jest naprawdę silny, jeśli gdzieś tam z nieba dostanie pomoc, choćby w postaci wyciągniętej dłoni bliźniego.

***

Opuszczałem Bogatynię w przeświadczeniu, że ta najbardziej na południowy zachód wysunięta polska gmina to zupełnie inny świat niż odwiedzony kilkanaście dni wcześniej północno-zachodni „narożnik” Polski – Świnoujście. Problemy ludzi w Bogatyni są zupełnie inne niż to, co zajmuje mieszkańców nadmorskiej gminy. Mam więc powody przypuszczać, że wysunięta najbardziej na południowy wschód gmina Lutowiska w Bieszczadach, gdzie „Przewodnik” wybiera się w następnej kolejności, przyniesie również niejedną niespodziankę.

W cyklu „Kąty Polskie” za tydzień o pladze żebractwa i o tym, czy wręczanie datków przeciwdziała jej, czy przeciwnie – mobilizuje kolejnych żebrających. A już za dwa tygodnie reportaż z kolejnej najdalej wysuniętej polskiej gminy; tym razem południowo-wschodni narożnik Polski, Lutowiska w Bieszczadach.

Przytrzymani nadzieją