Muzyko-Mannia

Jacek Uglik

publikacja 26.08.2011 22:13

RECENZJA: Wojciech Mann, Rock Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą, Znak, Kraków 2010, ss. 220.

Przegląd Powszechny 7-8/2011 Przegląd Powszechny 7-8/2011

 

Jeżeli wczesnym rankiem włączam radio, to tylko w piątek, na trzy godziny, i tylko dla jednego człowieka – Wojciecha Manna, rozbudzającego mnie gitarowym łomotem bluesowym, regularnie przemycanym, poprawiającym zdrowotną kondycję wiernego słuchacza. W swoim debiucie książkowym redaktor Mann od muzyki nie ucieka, jego opowieści traktują o świecie dźwięków. Innej konwencji nie sposób sobie wręcz wyobrazić, bo ten facet muzyką żyje. Ba! Mann nie ogranicza się do biernego odbioru, przyznaje bowiem na przykład, że przy piosence „Heartbreak Hotel” chyba nawet upodabniałem się do Presleya. Dostawałem magicznych oczu, przez trzy minuty biła ze mnie przepełniona niezwykłymi fluidami energia i najbardziej niedostępne kobiety wyraźnie wówczas słabły.

Wciągająca gawęda redaktora Manna układa się liniowo. Zaczyna się od czasów młodzieńczych, przypadających na lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, symbolizowanych przez odbiornik radiowy AGA, a kończy się w dniu dzisiejszym budującą – mimo wszystko – refleksją: prawdziwa muzyka ukrywa się coraz częściej w niewielkich klubach, przygarnięta przez małe, niezależne wytwórnie.

Dzień dzisiejszy trwa, jutro nie nadchodzi, instrumenty nie wybrzmiewają. Mann zwraca uwagę, że trochę żyjemy w świecie paradoksu. Z jednej strony, za sprawą internetu, nawet najbardziej trudne do zdobycia albumy znajdują się w zasięgu ręki, ale z drugiej, nieustannie – z radia, telewizji i najpopularniejszych stron w sieci – jesteśmy atakowani obrzydliwym kiczem. Trzeba więc uczynić pewien minimalny wysiłek, by dotrzeć do muzyki, o jakiej z miłością opowiada redaktor.

Poszukująca młodzież w omawianej książce odnajdzie mnóstwo wskazówek. „Rock Mann” zawiera minilisty: pięć najlepszych coverów, pięć najbardziej niezapomnianych koncertów, pięć najbardziej dołujących kawałków w historii. Jedna z wyliczanek, „Pięciu artystów, z którymi chciałbym wystąpić (niekoniecznie) na scenie”, co zauważyłem z nieukrywaną satysfakcją, unaocznia wyraźne podobieństwo mojej skromnej osoby z wielką (dosłownie i w przenośni) postacią redaktora Manna. Otóż obaj (to znaczy każdy z osobna) chcielibyśmy wystąpić u boku Moniki Bellucci.

Publikacja przygotowana przez oficynę Znak ze smakiem, wzbogacona fotografiami z archiwum autora, przedstawiającymi jego samego oraz gwiazdy światowego formatu – zdjęcia Moniki Bellucci niestety brakuje – Erika Burdona z The Animals czy Paula Ankę, przepełniona jest również nieprawdopodobnymi treściami wielkiej, przepraszam za słowo, wagi. Pierwszy z brzegu przykład: redaktor Mann próbuje przekonać, że Stevie Ray Vaughan tworzy tak elektryzującego bluesa, że gdyby obaj znaleźli się na scenie, to najpewniej redaktor uniósłby się w powietrze! No, bujać to my, panie Mannie, ale nie nas. Co ten Vaughan musiałby zagrać, żeby pańska myśl się zmaterializowała?

Cóż jeszcze? Nie chcę odsłaniać wszystkich sekretów tej lekkiej, odprężającej i wciągającej lektury. Zatem tak z grubsza (znowu mi się niechcąco wymknęło brzydkie słowo): w „Rock Mannie” przeczytają Państwo o istotnej różnicy między człowiekiem niosącym radio a gościem, który idzie z dziewczyną i niesie jej torebkę; dowiedzą się Państwo, w jakim stowarzyszeniu pan Mann pełnił funkcję prezesa na cały świat i dlaczego w kontekście jego prezesury pojawia się osoba polityka Andrzeja Olechowskiego; poznają Państwo zdanie redaktora na temat wzajemnego pożyczania sobie płyt, a przy tej okazji pan Mann zastosuje, nie powiem z jakiego powodu, zgrabną metaforę, przywołując obraz maleńkiego, słodkiego kotka, niestety nieżyjącego, bo uduszonego; i teoretyczne (bo jak inaczej?) rozważania o tym, co by się stało, gdyby Wojciech Mann wystąpił publicznie z saksofonem; także o tym, jak udało mu się wykiwać cenzorów przy publikacji motta grupy Dezerter; jak robił telewizyjne show z redaktorem Materną, w którym stroili sobie żarty ze wszystkich i ze wszystkiego i, rzecz dzisiaj niebywała, nikt się jakoś specjalnie nie obrażał, nikt ich do sądu nie podał; i o tym jak w Stanach był przygotowany na walkę przy pomocy nieskomplikowanego narzędzia z nie bardzo pokojowo do redaktora Manna nastawionymi Afroamerykanami; a i jeszcze o tym, jak uczył pić po polsku obywatela Wielkiej Brytanii.