Lepszy Świat

Michał Gramacki (Australia)

publikacja 27.08.2011 20:29

Uluru stoi samotnie, ogromna, jakby dumna, spoglądając łaskawie na obserwujących ją w zachwycie cudzoziemców. Wokół pustynia. Panuje jakaś niezwykła cisza, jak gdyby każdy z nich wyczekiwał od dawna tego, co się wydarzy…

Króluj nam Chryste 7-8/2011 Króluj nam Chryste 7-8/2011

 

W ułamku sekundy błysk wychodzącego zza chmur, a zachodzącego już słońca oświetla skałę, jakby światło tysiąca halogenowych lamp zostało rzucone właśnie na nią. Niewiarygodne przedstawienie trwające kilkanaście ulotnych chwil wbija nas w ziemię. Skała zaczyna taniec barw, by w końcu zamienić się w piękną jaskrawo czerwoną bryłę. Jest 31 grudnia i symfonia ciepłego sylwestrowego wieczoru rozpoczyna swój ostatni koncert w roku. Po chwili światło ustaje, słońce kończy swą dzienną wędrówkę.

Ochota poznania

Wciąż chodzi mi po głowie jedna z tych mądrych polskich myśli: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Wincenty Pol miał rację. Nasza Polska ma się czym pochwalić. Bez wątpienia. Jednak pokusa wychylenia nosa poza granice kraju jest często silniejsza. Szczególnie dziś, mając przed oczyma przeszłość, która nie była przychylna podróżnikom; teraźniejszość bardziej łaskawa, a turystyka gościnniejsza, portfele grubsze i granice w końcu otwarte, a gdzieś pomiędzy wszystkim człowiek z prostymi marzeniami i zwykłą ochotą poznawania. Zobaczenia tego innego świata; poznania europejskich stolic, amerykańskich metropolii, azjatyckich stepów i australijskich wybrzeży. Poznania świata dla wielu piękniejszego i łatwiejszego, świata nieznanego więc kuszącego, tajemniczego więc wyzywającego. Świata może lepszego, bo wydawać by się mogło, że ludzie w nim mieszkający są często szczęśliwsi, miejsca urokliwsze, a jadło smaczniejsze.

Ale czy lepszego, bo czyni mnie lepszym, szczęśliwszym, bardziej ludzkim? Lepszego, bo dojrzewam w społeczeństwie do poczucia wzajemnego braterstwa, jedności i zgody? Czy po powrocie staję znów na wysokości moich domowych zadań i obowiązków? Czy tylko zdjęcia, wysłane bliskim pocztówki i wspólne przeżycia kończą pasmo niezwykłych przygód?

Aborygeńska świętość

Pokonujemy tysiące kilometrów. Z okna samochodu zmieniający się jak w kalejdoskopie krajobraz co dnia zaskakuje nas czymś nowym. Ocean, bujne zielone lasy, stepy, busze, pustynie, góry. Nasz pierwotny plan rozszerza się o kolejne przystanki, których ze względu na swój urok nie sposób pominąć. Farmy wielbłądów, jeziora pokryte z brzegu solą, porzucone na pustyniach domy, skały przeróżnych kształtów i kolorów. To obrazy, które zwykły człowiek chłonie z zachwytem w mgnieniu oku. Widzimy psy dingo podchodzące pod nasze namioty, dzikie konie w galopie przeskakujące przez szosę kangury. W sylwestrowe popołudnie docieramy do środka Australii – Uluru – świętego miejsca Aborygenów, pierwotnych mieszkańców tych terenów. Obok opery w Sydney jest to chyba najbardziej rozpoznawalne miejsce na tym kontynencie. Stojący na środku pustyni monolit o wysokości ponad 300 m i obwodzie 8 km znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Jest do dziś niewytłumaczalną zagadką dla geologów. Moi towarzysze, absolwenci poznańskiej geologii debatują z naukową werwą o teorii jego powstania. Miło słuchać ich ciekawych opinii, choć i tak dla przeciętnego podróżnika obraz tego niesamowitego daru natury robi ogromne wrażenie.

11 Apostołów i samotny wojak

Nasza trasa wiedzie z Sydney przez senną Canberrę, stolicę Australii. Zdobywamy jej koronę – Górę Kościuszki, nazwaną tak na cześć przywódcy insurekcji przez polskiego podróżnika Edmunda Strzeleckiego, jednego z pierwszych badaczy tych terenów. Jedziemy przez Melbourne wzdłuż wybrzeża wspaniałą trasą „The Great Ocean Road”, mijając po drodze skalne kolumny „11 Apostołów”, oderwane od wybrzeża klifowego w wyniku erozji. Dalej kierujemy się w stronę Adelajdy do Barossa Valley – jednego z najbardziej znanych obszarów uprawy winnej latorośli. Winnice oferują swoją gościnę, testowanie win i miły odpoczynek. Odtąd odbijamy na północ, a krajobraz zmienia się na bardziej pustynny. Trasa biegnie piaszczystym pustkowiem, gdzie poza słonecznym skwarem i fatamorganą trudno o towarzystwo. Co kilka godzin wyrasta jakieś zapomniane miasteczko, w którym mieszka kilka osób. Zajmują się prowadzeniem zajazdu i obsługą stacji benzynowej. Są też i takie z barami, których ściany wytapetowane są zdjęciami osób przejezdnych, pocztówkami, listami miłosnymi i osobistymi trofeami. I my pozostawiamy nasz ślad. Na trasie co rusz wykopane fałdy ziemi, świadczą o jakichś kopalniach. Gdzieniegdzie porzucone domy, samochody, szczątki zwierząt. Z monotonii trasy budzi nas czasem road train – ogromna ciężarówka z czterema przyczepami, śmigająca z prędkością światła po pustynnych szlakach. Spotykamy gdzieś żołnierza NATO, wymieniamy informacje o trasie i warunkach panujących wokół. Przyjechał samotnie na camping na pustynię przed kolejną misją do Afganistanu.

Czerwona pustynia refleksji

Trasa do sławnego Coober Pedy – stolicy najdroższych i najcenniejszych na świecie opali (szlachetnych kamieni Australii) – jest jak z wyścigu Dakar. Docieramy tu na zachód słońca. Kusząca propozycja noclegu w tutejszych jaskiniach przerywa dotychczasowy ciąg romantycznego spania pod gołym niebem. Miejscowa ludność już dawno wpadła na pomysł, by zamieszkać w byłych kopalniach, chowając się przed natrętnym skwarem słońca. W końcu dojeżdżamy i do Uluru, następnie położonej nieopodal Kata – Tjuty, oznaczającej w języku aborygeńskim „wiele głów”. Stanowi ono pasmo 30 monolitów, będących też świętym miejscem dla lokalnych plemion. Docieramy jeszcze do kanionu Kings, wiernej repliki Grand Canyon z Arizony, choć dużo mniejszego. Od Alice Springs, miasta w środku Australii jedziemy w górę, jedyną przejezdną trasą na tym kontynencie o tej porze roku. Wkrótce dotrzemy do wschodniego wybrzeża, by dalej zjechać w dół znów do Sydney. Cały czas wpatrzeni w niezwykły horyzont, pochłaniamy uroki czerwonej pustyni.

Gdzieś między wschodami i zachodami słońca przychodzą te myśli. Czy ten świat nazwałbym lepszym? Czy miejsca, które zwiedziłem dotychczas sprawiły, że poczucie pewnej satysfakcji, spełnienia i prostej radości uczyniły mnie szczęśliwszym, bardziej obecnym dla innych? Z pewnością bogatszym i mądrzejszym. Lepszy świat leżał jednak gdzieś głębiej. Był schowany między pustyniami i nocnym życiem miast, między krainami, w których może i żyje się ludziom lepiej, bo rano nie myśli się o rachunkach, a sąsiad nie patrzy na ciebie podejrzliwie. Lepszy świat nie był tylko pogonią za dolarem czy euro. Nie był też mitem, który każe pakować walizki i jechać na zachód.

Lepszy świat… w prostym człowieku

Zaczął padać deszcz. Pogoda zmieniła się momentalnie, krzyżując nam plany na bezpieczną jazdę i noclegi pod chmurką. Rzeki zaczęły zalewać z początku krótsze odcinki naszej trasy, pokrywając całkowicie powierzchnię drogi, później przeprawa okazała się już niemożliwa. W końcu utknęliśmy w miasteczku pomiędzy dwoma dużymi rozlewiskami. Powódź odcięła drogę w obie strony i pozostało nam jedynie czekać. Unosząca się na ponad metr od poziomu jezdni woda, uniemożliwiała przedostanie się nawet dużym samochodom z napędem na cztery koła.

Te kilka dni spędzonych w Julia Creek odciętym od reszty świata zapadło nam w pamięci szczególnie. Dostaliśmy dach nad głową i ciepły posiłek, doświadczyliśmy gościnności ludzi. Ich serdeczności. Prozaiczne słowa otuchy, poświęcony czas i dobre wskazówki były odpowiedzią na wszystkie moje wcześniejsze pytania.

Lepszy świat okazał się być w prostym człowieku. Okazał się być pomocną dłonią, skrawkiem nadziei, znakiem braterskiej myśli. Ukazał się w odpowiednim czasie i miejscu, nie miał pejzażu, niezwykłych miast położonych nad oceanem ze złotymi plażami, palmami i nocnymi festiwalami. Nie był turystyczną atrakcją, wokół której krążą legendy i hucznie ciągną do niego masy znudzonych turystów. Był tym wymiarem człowieka, dla którego ważniejszy stał się drugi człowiek, bez względu na rasę, wyznanie, narodowość. Wymiarem człowieka w trosce o losy innych, z tego lepszego fizycznie może i świata, ale jakże często uboższego. Widziałem ich poświęcenie, zaangażowanie, jednomyślność. Odczułem bezinteresowną dobroć, o którą często bezskutecznie się prosi. Ludzie z krańców świata mają nam też coś do powiedzenia i zaoferowania. Pokazują, że świat często, skupiając się na czymś błahym, zapomina o tym co ważne.

***

Szata nie sprawia, że człowiek jest bardziej wartościowy, a miejsce nawet najbardziej atrakcyjne nie czyni go lepszym. W podróży w głąb Australii widzieliśmy to, czego zwykle nie spotykasz. Istotnie, robi ona ogromne wrażenie i często zapiera dech w piersi. Zachody słońca, natura, zwierzyna. Szlaki, pustkowia i niewiarygodne zdarzenia. Jednak ten świat o którym mowa, ta cząstka zapomnianego miejsca, drzemiąca w każdym z nas… Nie pozwólmy temu uciec, nie pozwólmy się zagubić i zaplątać w sidła szarej codzienności. Lepszy świat jest wciąż gdzieś między nami.