Diabeł jest gdzie indziej

Michał Olszewski

publikacja 05.10.2011 20:46

Straszny jest kraj, w którym nie wolno wyrażać własnych poglądów. A jak nazwać miejsce, w którym poglądy można wyrażać bez opamiętania? W dziedzinie nienawiści Polaków stać na wiele.

Tygodnik Powszechny 40/2011 Tygodnik Powszechny 40/2011

 

Fakty są nieubłagane: wbrew ciągle żywej tradycji lamentu nad zagrożoną w Polsce wolnością wypowiedzi bliżej nam do drugiego bieguna. Żyjemy w kraju, który nie stara się przesadnie ograniczać prawa do wyrażania poglądów, a jeśli już, to robi to bez konsekwencji. Nie jest przestępstwem ani podarcie Biblii, ani instalacja, której częścią są umieszczone na krzyżu genitalia (proces w trzech instancjach trwał 8 lat), ani też podpalenie flagi Federacji Rosyjskiej (sprawcy zostali oskarżeni z urzędu o „nieostrożne obchodzenie się z ogniem”). Za znieważenie premiera kibice w Białymstoku otrzymali co prawda mandaty, ale są w Polsce stadiony, na których nadal bez przeszkód można krzyczeć do graczy drużyny przeciwnej „Zawsze nad wami, pier...nymi Żydami” albo wymalować na aucie piłkarza wrogiego teamu skrót JŻS („J...ć Żydów siekierami”). W Krakowie członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego oddawali hołd ofiarom stalinowskiego terroru, bez przeszkód wyciągając ręce w faszystowskim pozdrowieniu. Rymkiewicz ma prawo pluć na dziennikarzy „Wyborczej”, Tomasz Lis – po szczeniacku nazywać Rymkiewicza „stetryczałym staruszkiem”, Adam Michnik ma prawo, by podać Rymkiewicza do sądu, Rymkiewicz ma prawo skomentować wyrok sądowy zmuszający go do przeprosin sprytnym bon motem „musi to na Rusi”. Lider kibiców Legii „Staruch” ma prawo pisać felietony do gazety, nieobyta w kibicowskich klimatach dziennikarka Katarzyna Hejke ma prawo przeprowadzić z nim wywiad tak bzdurny i spolegliwy, że spazmatyczny śmiech zamienia się nie wiadomo kiedy w łzy. Można chodzić po Warszawie z ukrzyżowaną zabawką pluszową, można też nałożyć czerwoną pelerynę i ruszyć w Kraków z żądaniem intronizacji Chrystusa na króla Polski. Ten kraj przyjmuje z otwartymi rękami każdego – zarówno pielgrzymów zmierzających do Lichenia, jak i Pawła Hejncla, który przebrany za motyla skacze wokół procesji.

Oto szaleństwo demokracji, podobno najlepsze z możliwych. Miejsce, gdzie każda bzdura, choćby najbardziej piramidalna, jest dozwolona, więcej, pożądana, ponieważ wyrywa znudzoną publikę z letargu i daje pracę dziennikarzom. Nasza wolność jest zazwyczaj marna, krzykliwa; lekceważy sąsiadów i zdrowy rozsądek; nauczyła się już, że powściągliwość w wypowiedziach publicznych to anachronizm: w końcu, jak by nie ważyć racji, i tak zawsze ktoś poczuje się obrażony.

Nienawiść otrzymuje złotą płytę

Jeśli ktoś pamięta początki polskiego rapu i zestawia je z tym, jak rap wygląda obecnie, może się jedynie uśmiechnąć z rozrzewnieniem. Dawno temu raper Liroy zdobył wielką popularność szlagierem „Scyzoryk”. Dziś ten najbardziej kasowy raper polski uznany jest przez część sceny za zdrajcę i frajera (do tego słowa jeszcze wrócimy). Nic dziwnego: kolejne pokolenia muzyków, które pojawiały się na hip--hopowym firmamencie, wnosiły ze sobą coraz większe stężenie bólu, rozpaczy, agresji i nienawiści do świata. W zestawieniu z młodszymi kolegami muzyk z Kielc jawi się jako wcielenie łagodności. A jeśli ktoś chce zobaczyć, w jakim kierunku pożeglował przez minione 15 lat uliczny rap, powinien zadać sobie ten ból: wejść na YouTube i obejrzeć nowsze produkcje, na przykład teledyski Chady, Pewnej Pozycji, Peji czy Firmy, żeby zorientować się w gąszczu wzajemnych wycieczek osobistych, animozji i przyjaźni:


lojalność, wierność, przyjaźń, miłość,
twój syn porusza się po streecie,
że aż miło
gdy idzie na robotę nie rzuca się w oczy
gdy coś mu nie pasuje wali prawdą między oczy
kapusiom krwi utoczy
nimi się nie otoczy
zna życie od podszewki
w nocy się nie moczy
wie co gdzie jak i z kim się witać
będzie ryj na kłódkę trzymać gdy go
k...wy będą pytać

(„niełatwy żywot ulicznego rapera” firma & hijack, gabi, paluch, peja, sobota, komplex)

Jestem suko zagrożeniem które w porę
musisz dostrzec
Nie polecisz mnie zapewne więcej żadnej
swojej siostrze
to przej...ny hardcore a nie j...ny gospel
żadna k...wa nie zabawi się już więcej
moim kosztem
ja nie jadam z k...stwem a więc odejdź
od stołu

(„diss na gabi” chada)

Chciałeś marketingu
będziesz zęby zbierał z ringu
ciągnij kichę pedale
ja znam prawdę więc się pilnuj
więc się k...wo pilnuj

(„diss na chadę” gabi)

To próbka twórczości polskich raperów ulicznych i warto przyglądać się jej dokładnie, ponieważ statystyki są bezwzględne: ta muzyka zdobyła w Polsce wielką popularność. Wypełnionych po brzegi werbalną przemocą i językiem nienawiści utworów słuchają setki tysięcy słuchaczy. Setki tysięcy ludzi, zapewne głównie młodych, wbijają sobie do głów obraz świata jako rzeźni, piekła, w którym poza kręgiem najbliższej rodziny i przyjaciół rozpościera się obszar wypełniony przez wrogów, frajerów, zdrajców, kapusiów, konfidentów, k...wy i cweli, w którym usprawiedliwione jest złodziejstwo i dilerka.

Porykiwania Nergala wyglądają przy ekspresji ulicznego rapu na przedszkole, niegroźne, bo z zębami mlecznymi zamiast kłów. Z wielokrotnie opisywanych powodów (trudne dzieciństwo, blokowisko, brak perspektyw, rozbite rodziny) polscy raperzy chcą budzić strach. Po 15 latach widać wyraźnie, że strach i nienawiść mogą być niezłym pomysłem na marketing. Zdarza się, że nienawiść otrzymuje złotą płytę, stać ją na niezłe życie, że wydawnictwa, na których występuje w roli głównej, sprzedają się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, że wypuszcza markową linię odzieży i przyciąga reklamodawców. Owszem: jest to często nagroda za lata ciężkiej pracy, ale trudno nie dostrzec tu smutnego paradoksu. Bonus ów przyznawany jest nie tylko za harówkę, ale też za brutalny przekaz. Wbrew temu, co twierdzą sami muzycy, nie pozostaje on bez wpływu na codzienność: ta muzyka podkręca emocje i buduje świat, nad którym powiewa sztandar z hasłem „Nie wierz nikomu!”.



Mecz jak stan wojenny

Inną przestrzenią, w której nienawiść rządzi niepodzielnie, są trybuny. O ile w przypadku rapu pojawiają się czasem tłumaczenia, że muzycy prowadzą wyrafinowaną grę ze słuchaczem, a okrucieństwo widoczne w tekstach nie przekłada się na życie codzienne, to w przypadku kultury kibicowskiej takie tłumaczenie jest nie do obrony: stadion i nieustannie wyrażana nienawiść do przeciwników prowadzi niejednokrotnie do morderstw.

Mimo że liczba incydentów na samych stadionach od kilku lat maleje, nie powinna nas ta informacja usypiać: walka przeniosła się na ulice. Jest wiele miast w tym kraju, w których dzień meczu oznacza dla niekibiców dzień stanu wojennego, i to się prawdopodobnie w najbliższych latach nie zmieni. Zbyt głęboko bowiem nienawiść zapuściła swoje korzenie nie tylko na trybunach, ale również w strukturach klubowych. Okopy, które wyrosły wokół polskich stadionów, są bardzo głębokie, a pogodzić kibiców może jedynie wspólna nienawiść do Donalda Tuska, który wypowiedział im wojnę. Nie dziwmy się wściekłości: stadion został na wiele lat uznany w Polsce za przestrzeń wyjętą spod standardów życia społecznego, za coś w rodzaju wentyla niepokojów i frustracji. Jak się okazało: błędnie.

Jest coś, co łączy kulturę ulicznego rapu (nieustannie podkreślam, że w tekście mowa jest o rapie ulicznym, bo są też i inne, nie tak inwazyjne odmiany tej muzyki) ze stadionem. To przekonanie, że istnieją miejsca, gdzie w sposób nieskrępowany możemy wypuścić na spacer barbarzyńcę, który drzemie w każdym z nas. Oto radykalna odsłona prawa do wolności przekonań: ponieważ jestem człowiekiem wolnym, mam również prawo do wymiotowania wszystkim, co drażni moje wnętrze. Wolność pozwala mi być okrutnym, bezwzględnym, nieludzkim. Ponieważ jestem człowiekiem wolnym, mam prawo, by niszczyć innych.

Zdumiewające jest przy tym przekonanie, że momenty okrutnej szczerości są doznaniem niemalże katartycznym i prowadzą do uzdrowienia poranionej duszy. Tak jak stadion zamiast wentyla stał się paleniskiem, na którym co dwa tygodnie podgrzewane są animozje, tak wybuchy nienawistnej szczerości, zamiast prowadzić do uspokojenia, budzą kolejne demony.

Ziomale i frajerzy

Patrząc na polską wolność zaprawioną nienawiścią próbuję szukać porównań, zarówno zestawiając Polskę z innymi krajami, jak i czas teraźniejszy z przeszłością. Obie metody okazują się zawodne: owszem, mam poczucie, że w żadnym z krajów, które dotychczas poznałem, stężenie powszechnie akceptowanej brutalności, podkreślę, brutalności, która zajmuje miejsce w społecznym centrum uznając, że ma prawo do oficjalnej legitymacji, nie było równie wysokie jak tutaj. Najświeższy trop podsuwa książka „Dom” autorstwa Piotra Ibrahima Kalwasa: pisarz przyjął islam i wyjechał do Aleksandrii przekonany, że jego pozornie głęboko religijna ojczyzna jest w istocie miejscem bezbożnym i zdegenerowanym, a przez to podatnym na pokusy w rodzaju opisanych powyżej. „Wszędzie piwo, po prostu kult piwa. Bezmyślne społeczeństwo. Coraz bezmyślniejsze i coraz bardziej puste” – pisze Kalwas. „Ale nie to jest najgorsze, najgorsze jest, że coraz bardziej nienawistne i agresywne, dzielące swój bardzo mały świat na przyjaciół – ziomali i wrogów – frajerów, którym trzeba dokopać za wszelką cenę, nakopać adidasami i martenami, a najlepiej ich unicestwić”.

To może być jednak doświadczenie zwodnicze, ograniczmy się więc do tego, co nie ulega wątpliwości: rozwój technologii doprowadził do trwałego rozmycia granic między prywatnym i wspólnym. To, co niegdyś było ukryte i ograniczone do wąskich grup, teraz zatacza kręgi dzięki naciśnięciu jednego klawisza. W ten oto sposób narodził się fenomen popularności komentarzy internetowych – anonimowej kloaki dla wszelkiej maści frustratów i nienawistników, znajdujących się w znacznie bardziej komfortowej sytuacji niż raperzy. Nienawiść muzyków wyrażana jest przynajmniej pod nazwiskiem, autorzy bluzgów internetowych mają przywilej anonimowości. Są to jednak niewątpliwie drużyny, które, by użyć języka kibicowskiego, „mają ze sobą zgodę” i nieźle się rozumieją, tworząc wielki alians ludzi korzystających z prawa do buntu w formie wyjątkowo bezlitosnej.

Kariera ulicznego rapu i triumf stadionu nad życiem codziennym przeplatają się pięknie ze zjawiskiem innym, do połowy lat 90. właściwie nieobecnym. Niezwykła jest kariera, jaką zrobiła w Polsce kultura więzienna, która wyszła z cel i przywędrowała w światła kamer. Więzienie nie jest już powodem do wstydu, przeciwnie – to oznaka społecznego wtajemniczenia. Wyraz „frajer”, niegdyś jedna z mocniejszych i przynoszących poważne skutki obelg więziennych, dziś stał się jednym z ważniejszych polskich słów, co mogłoby się właściwie stać tematem osobnej rozprawy: mityczny podział na „frajerów” – stojących najniżej w hierarchii więziennej, i „ludzi” – elitę zakładów karnych, przekłada się na rzeczywistość społeczną, czyli nieudaczników, naiwniaków, słabeuszy, oraz tych, którym jakimś cudem się powiodło.

Na „frajerze” popularność więziennych zasad się nie kończy. Wyjątkowo okrutny wyraz „przecwelić” wszedł do swobodnego języka, a czasem nawet pojawia się na ustach dziennikarzy. Również moda na tatuaże nie wzięła się, śmiem przypuszczać, z fascynacji kulturą maoryską. To raczej przejęcie przez tzw. normalne społeczeństwo jednego z centralnych symboli więziennej kultury. Tatuaż, owszem, bywa piękny, ale przede wszystkim jest wyraźnym sygnałem wysyłanym otoczeniu: „Uważaj! Stać mnie na wiele!”. I tak jest w rzeczywistości. Stać nas na wiele, a w dziedzinach nienawiści nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

I jeśli szukać w tym piekle absolutnej wolności głęboko ukrytych enklaw, w których odzywa się samoświadomość, to najpełniej słychać ich obecność w autentycznie wstrząsającym utworze Peji z refrenem:

Oto życie k...skie które tak często
przeklinasz
Oto życie k...skie w którym tak często
przeginasz
Za to życie k...skie
Za to życie k...skie
Miej do siebie pretensje

(„życie k...skie” Peja)