Prochem nie jestem i nie będę

O. Wacław Oszajca SJ

publikacja 02.11.2011 22:49

Niech nas nie zwodzi rozkład zwłok ani popiół. To, co oddajemy ziemi, nie jest człowiekiem.

Tygodnik Powszechny 44/2011 Tygodnik Powszechny 44/2011

 

Ad memoriam Kinga Nieścior

Prochy bowiem wyrażają zniszczenie ludzkiego ciała oraz zaciemniają i nie oddają idei »snu« w oczekiwaniu zmartwychwstania. Ponadto to właśnie ciału, a nie prochom, oddaje się cześć w czasie liturgii, ponieważ od chwili chrztu świętego stało się ono świątynią uświęconą przez Ducha Świętego” – czytamy w „Dodatku do »Obrzędów pogrzebu«”. Czyżby?

Ciało, dusza i duch

Ciałem jesteśmy, choć nie tylko, póki żyjemy. Po skonaniu nie ma już ciała, jest trup, są zwłoki, to, co było ciałem, ale przestało nim być. Świadomie lub nie bronimy się przed tym faktem, próbując np. utrzymywać zwłoki w takim stanie, by zmarły wyglądał jak żywy (tzw. kosmetyka funeralna). Być może pozwala to na spokojniejsze wejście w nową rzeczywistość, spowodowaną przez śmierć, gdyż najbardziej boli brak tego, kto był naszym szczęściem.

Dla ateisty ten brak ma charakter ostateczny, choć łagodzony przez pamięć, wspomnienia, wdzięczność. Dla człowieka religijnego powstaje trudność: zmarły przecież żyje, nawet jeśli to życie zawężone, bo dotyczące tylko duszy. Ból rodzi się z niemożności kontaktowania się – widzenia, rozmawiania – z tym, który przeżył śmierć. Nie możemy się do niego przytulić, ucałować, współżyć. Wszystkie dotychczasowe sposoby przebywania ze sobą zostały przerwane. A przecież „miłość między mężczyzną i kobietą, w której ciało i dusza uczestniczą w sposób nierozerwalny i w której przed istotą ludzką otwiera się obietnica szczęścia, pozornie nie do odparcia, wyłania się jako wzór miłości w całym tego słowa znaczeniu, w porównaniu z którym na pierwszy rzut oka każdy inny rodzaj miłości blednieje – mówi Benedykt XVI. Jeśli tak, to nic dziwnego, że wizja człowieka złożonego z nieśmiertelnej duszy i śmiertelnego ciała już nie wystarcza. Zwracamy się ku Biblii, gdzie ciało, duszę i ducha rozumie się jako całość, której nawet śmierć nie rozerwie.

Ciało, dusza i duch nie są częściami składowymi człowieka; uwypuklają tylko aspekty życia i losu. Dusza znaczy tyle, co życie, jak też tyle samo, co człowiek (do niedawna w parafiach mówiło się o „liczbie dusz”). Ratować duszę to ocalić człowieka, stracić duszę to umrzeć. A gdzie mowa o wylaniu duszy, nawiązuje się do krwi, która jest nośnikiem duszy, czyli życia, a nawet z krwią się utożsamia.

Ale i tak ważne jest coś innego: jak Bóg widzi człowieka, kim dla Niego jesteśmy. Odpowiedzią jest Jezus Chrystus, wierząc, że Jego słowa i czyny są słowem i czynem Boga. Syn Boży do umierającego razem z nim człowieka, mówi: „Zapewniam Cię: dzisiaj ze Mną będziesz w raju”. Będziesz ze mną w raju, czyli będziesz nadal żył – usłyszał człowiek w chwili, która miała być jego ostatnią. Pozwólmy zatem Wszechmogącemu, do którego i życie, i śmierć należą, być wszechmocnym.

Popiół

Według „Dodatku do »Obrzędów pogrzebu«” należy „podkreślać pierwszeństwo grzebania ciał”, gdyż prochy, powstając na skutek zniszczenia ciała, utrudniają zrozumienie sensu i liturgii pogrzebu, i tego, co następuje po śmierci człowieka. Może tak być, ale nie musi. Przyszło mi bowiem parę razy w dawnych latach odprawiać obrzędy pogrzebu przy zwłokach w stanie daleko posuniętego rozkładu. Rozkładające się zwłoki budzą odrazę. Owszem, ich widok może spowodować wstrząs i zatwardziałego niedowiarka do wiary doprowadzić, ale jeśli tego typu pedagogika skutkuje, to na krótko.

We wprowadzeniu do „Obrzędów” mówi się jeszcze, że Kościół „wyżej ceni” grzebanie ciał, gdyż „sam Chrystus chciał być pogrzebany”. To argumentacja wątpliwa. Chrystus, dzięki zapobiegliwości przyjaciół, miał taki pogrzeb, jaki w Izraelu był praktykowany. Pomyślmy więc o naszych braciach w wierze, którzy żyją w kulturach, gdzie zwłoki się spala. Czy warto to, co uwarunkowane kulturowo i nie dotyczy spraw podstawowych, aż tak wysoko awansować? Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji abp Rino Fisichella deklaruje, że „trzeba brać pod uwagę bogactwo tradycji w Kościołach partykularnych, wchodząc jak najgłębiej się da w lokalne kultury”. W naszej kulturze grzebiemy zwłoki. Ale z tego nie wynika, że dzieje się tak wyłącznie na wyraźne żądanie Chrystusa.

Inaczej rzecz się ma z prochem, który wcale nie musi być symbolem jedynie zniszczenia, marności ludzkich poczynań, który oznajmia człowiekowi: zerem jesteś i w zero się obrócisz. Przecież w Biblii hebrajskiej popiół ma moc oczyszczającą, zwłaszcza zmieszany z wodą źródlaną. Ale po kolei. Popiół można postrzegać jako symbol trwałości, nieomal wieczności, gdyż jest on tym, czego już nie można zniszczyć. Ogień, dzięki któremu powstał, już go nie strawi, woda nie rozpuści, wiatr nie rozwieje. To popiół ma przewagę nad żywiołami świata, ponieważ z niego powstaje nowe życie. Pamiętamy mit o Feniksie, przypominany również przez chrześcijan: proch jako esencja bycia.

Pewnie dlatego mamy odwagę nad grobem przypominać długą drogę, jaką nasi przodkowie przeszli w poszukiwaniu sensu śmierci, a raczej życia. Mówiąc „prochem jesteś i w proch się obrócisz”, wracamy do czasów, kiedy wierzono, że śmierć jest unicestwieniem. Byliśmy chwilę i już nas nie ma. „Ale Pan cię wskrzesi w dniu ostatecznym”. Tę obietnicę znamy, żydzi i chrześcijanie, i jest ona zapowiedzią czegoś więcej. Zwracając się do zmarłego, życzymy mu: „Żyj w pokoju!”. Bo wierzymy prorokowi: „oto Ja (Bóg) stwarzam nowe niebiosa i nową ziemię; nie będzie się wspominać dawniejszych dziejów ani na myśl one nie przyjdą” (Iz 65, 17).

Motyle

Wśród wielu obrazów Malczewskiego mówiących o śmierci jeden nosi podwójny tytuł, „Nieśmiertelność” lub „Zmartwychwstanie”. Przedstawia białoskrzydłego anioła i starca. Anioł otworzył szklane, niby mydlana bańka, naczyńko i wypuszcza zeń błękitne motyle. Natomiast starzec trzyma w ręku zielonego pasikonika, kuzyna szarańczy.

Symboliczne znaczenie tego owada jest wieloznaczne. Szarańcza najczęściej symbolizuje niepohamowaną żarłoczność, nagłe zniszczenie, spadające na człowieka nieszczęście, ale też, jak w przypadku pasikonika, który jest doskonałym myśliwym, zręczność, odwagę. A ponieważ szarańcza przemieszcza się w chmarach, nagle spada na ziemię i pożera wszystko, co napotka – w Biblii wyobraża gniew Boży. Ale prorok Izajasz widzi w szarańczy obraz znikomości ludzkiego życia: Bóg „zasiada nad kręgiem ziemi i jej mieszkańcy są przed nim jak szarańcza” (40, 22). Z kolei św. Grzegorz komentując Hioba (39, 20) mówi, że szarańcza symbolizuje zmartwychwstanie Jezusa, który „z własnej woli uległ swym prześladowcom aż do śmierci. Ale wymknął się jak szarańcza, gdyż skokiem nagłego zmartwychwstania wyfrunął z ich rąk”. Tak więc pasikonik w ręku starca oznacza kruchość ludzkiego, pełnego trudu życia, zbliżającą się śmierć, ale przede wszystkim zapowiedź powrotu do życia.


Najdoskonalszym symbolem zmartwychwstania nie jest pasikonik, ale motyl. Zarówno z tytułu swego rozwoju osobniczego, jak i z powodu tradycji religijno-kulturowej. Po grecku motyl nazywa się psyche, tak samo jak dusza, zasada życia. Kto by też pomyślał, że budząca odrazę gąsienica któregoś dnia może stać się kolorowym, subtelnym, podobnym do kwiatu motylem? Stąd niektórzy uważają motyle za ucieleśnienie idealnego piękna. Ale wcześniej jest obumarcie. Najpierw mamy larwę, kokon, w którym się gąsienica przepoczwarza, i postać dorosłą, doskonałą. Ów kokon stwarza wrażenie grobu, trudno się domyśleć, że w jego wnętrzu następuje cud przemiany. Motyl nie rozstaje się całkiem ze swoją przeszłością. Zabiera ze sobą cząstkę owych ciemności. Jego skrzydła od spodu zachowają kolor szaro-brązowy i będą chroniły owada przed śmiertelnym zagrożeniem ze strony tych, którzy nań polują. Kiedy złoży skrzydła, zgasną jego promienne kolory i dzięki temu stanie się mniej widoczny.

Patrząc na obraz Malczewskiego włączamy się w odwieczną rozmowę o śmierci, o tym, czy jest ona jedynie zakończeniem w gruncie rzeczy mizernego ludzkiego bytowania, które symbolizuje szarańcza, czy przeciwnie, jest przemienieniem, a właściwie przeistoczeniem, które symbolizuje motyl. Jest momentem, a raczej dialektycznym procesem jednoczesnego rodzenia się i umierania, który trwa od początku naszego zaistnienia, a który w chwili umierania się nasila. Śmiertelne przepoczwarza się w nieśmiertelne, czasowe w wieczne, ziemskie w niebieskie – mówiąc za Pawłem Apostołem. Ludzkie w boskie, w bosko-ludzkie.

Zmartwychwstanie przestaje być powrotem do życia, przejściem z nieistnienia, z niebytu do istnienia, do bytu, ale staje się momentem zintensyfikowania życia. Dzięki temu śmierć nie stanowi zatrzymania biegu życia. Nie jest chwilowym unicestwieniem człowieka, a przeciwnie, nasileniem życia. Dlatego niech nas nie zwodzi ani rozkład zwłok, ani popiół. To, co oddajemy ziemi, nie jest człowiekiem, nie jest nawet ciałem, ale kokonem, z którego człowiek się wywinął, ale nigdzie daleko nie odleciał. Nadal jest tym, kim był, ale dostawszy skrzydeł, zbliżył się do Słońca tak jasnego, że na jego tle wszystko staje się niewidzialne.

Słowa

Słuchając jednak kazań i mów pogrzebowych, można odnieść wrażenie, że jest wprost przeciwnie. Zmarły zapada się w ciemność, w jakąś bezednię, a Chrystus co prawda zbawił wszystko i wszystkich – ale z wyjątkiem śmierci. Musimy słuchać o cmentarzu jako miejscu wiecznego spoczynku, zmarłemu życzymy, żeby ziemia była mu lekka, a więc jakoś przyjazna. Mówimy, że nasz brat zszedł z tego świata, czyli opuścił miejsce, w którym razem żyliśmy. Tymczasem to słowo dzisiaj już trochę archaiczne. Jego treść odsłania się w powiedzeniu: zejść komuś z oczu. To nie znaczy całkowicie zniknąć, roztopić się, przestać istnieć, ale zniknąć na chwilę lub na dłużej. Obecnie, zamiast „zejść z tego świata”, używa się częściej: odejść. Odejść do domu Ojca. Tyle tylko że to sformułowanie również wysyła zmarłego w zaświaty.

Po pogrzebie „nieutuleni w żalu” wracamy z cmentarza bez nadziei, bez pocieszenia, którego nie mogą dać, choć ból łagodzą, kondolencje, współczucie, kwiaty, pośmiertne ordery, czy też wiara w kojące działanie czasu. Na nagrobkach umieszczamy sentencję: „Pan dał, Pan wziął”, „Bądź wola Twoja”, jakby Bóg był winny śmierci naszej i bliźnich.

A przecież takie mówienie o pośmiertnym losie człowieka, jest (najdelikatniej mówiąc) mało chrześcijańskie. Jakbyśmy już zapomnieli o świętych obcowaniu. Czyli o tym, że nie jesteśmy pojedynczymi atomami, ale żywym organizmem, ciałem samego Boga, który nie może sobie pozwolić na to, by ten organizm obumierał. Posłuchajmy poety-mistyka, Anioła Ślązaka: „Ja wiem, beze mnie Bóg ni chwili żyć nie może, / Gdy sczeznę ja, Ty także oddasz ducha Boże”. Ten brak wiary zapewne oznacza, że gdzieś zapodziała się nam również wiara w Kościół. A te dwie wiary są ze sobą tak mocno splecione, że nie wiadomo, czy najpierw tracimy pierwszą z nich, czy drugą.

Wszystko nowe

Na szczęście Pan Bóg i od tej strony nas zabezpieczył. Nie tak znowu łatwo przychodzi nam się pogodzić ze śmiercią, pojmowaną jako sen, jako nieobecność, odejście, choćby nawet czasowe. Nie tak łatwo godzimy się na rozbicie ludzkiej osoby, na dezintegrację, czyli odarcie duszy z ciała i ciała z duszy. Po co śmierć, po co rozbijać ten cud, jakim jest człowiek, po co skazywać duszę na życie bez ciała, a ciało strącać w nieistnienie? Po co, skoro wiemy, że po jakimś czasie znowu będziemy tym, kim jesteśmy. Ci sami, choć nie tacy sami. „Oto czynię wszystko nowe” – mówi Bóg (Ap 21, 5).

Podobnie jak inni ludzie, bez względu na ich wiarę czy niewiarę, reagujemy na śmierć, która przychodzi nagle, niczym nie zapowiedziana, jakby przypadkowo. Nieobcy nam jest gniew, wściekłość, żal i bunt przeciwko całemu światu, przeciwko wszystkim ludziom i Bogu. Nieobca jest nam rozpacz i nie ma w tym niczego niestosownego. Przecież podobnie jak my, ludzie, na śmierć reaguje Bóg. Pamiętamy, ostatnie słowa Jezusa: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” oraz jak zareagował na śmierć przyjaciela i zbliżającą się tragedię Jeruzalem. Tak więc nasza reakcja nie musi być grzechem. Przeciwnie, bywa dramatycznym protestem przeciw przemocy śmierci, jawiącej się jako wydarzenie bez sensu, jest obroną przed uwierzeniem w jej wszechmoc, ale też równie dramatycznym wyznaniem wiary, poszukiwaniem nadziei, ocalaniem miłości.

Wszyscy idziemy w tym samym kierunku, ku śmierci, to pewne, choć nie zawsze oczywiste. A jeśli śmierć tych, którzy pomarli, jest bez treści, to i my nie mamy na co liczyć. Jeśli zaś jest w niej jakiś sens, czyli coś z prawdziwego dobra i piękna, to zmarli mają wobec nas pewne zobowiązania, żeby nie powiedzieć: dług. Ich niewidzialna obecność i działanie zmusza nas i ich do poszukiwania nowych sposobów bycia ze sobą. Ponieważ te dotychczasowe sposoby już nie działają, powoli, z trudem i bólem uczymy się nadal kochać tych, których kochamy, choć ich nie widzimy. Tak więc śmierć staje się nauczycielką, która naszemu sercu i rozumowi, ciału i duszy odsłania nowe możliwości istnienia, nowe barwy życia. Na tym przecież polega zmartwychwstanie.

Nie jesteśmy więc, i nigdy nie byliśmy, i nigdy nie będziemy, prochem, ale dziećmi Boga. Znów Angelus Silesius: „Nic mi nie wmawia wielkości, jam twór wszak doskonały, / Gdyż Bóg beze mnie również sam sobie zda się mały”. „Ja też jestem synem Boga, idziemy ramię w ramię, / Duch jego, krew i ciało są jemu we mnie znane”. „Ja jestem synem Boga: kto łatwo to dostrzega, / Ujrzy człowieka w Bogu, a Boga ujrzy w człowieku”.