Czas szczęśliwie miniony

Tygodnik Powszwechny 43/2012 Tygodnik Powszwechny 43/2012

Gdyby nie było Soboru, pewnie i nas nie byłoby w Kościele, przynajmniej w takim Kościele, jaki zastaliśmy. Czego mieliśmy dość w tamtych czasach?



DURNY SUBDIAKON

Na wspomnianym luterańskim strychu zderzyliśmy się również z innym od naszego sposobem modlitwy. Wtajemniczono nas w naszym kościele w medytację, zapoznano ze skomplikowanym sposobem odmawiania brewiarza i innymi praktykami modlitewnymi. Nasi ewangeliccy rówieśnicy natomiast do modlitwy nie potrzebowali żadnych tego typu pomocy, nawet Biblii. Po prostu, własnymi słowami mówili wprost do Boga, do tego stojąc, a nie klęcząc. Mówili tak, jakby Bóg był tuż obok, na wyciągnięcie ręki, jakby mówili do kogoś sobie najbliższego. Dzisiaj taki sposób przebywania z Bogiem nikogo już nie dziwi, wtedy była to nieomal profanacja. Nie wiem, czy przetrzymałbym późniejsze życiowe perypetie, czy brewiarz i Msza wystarczyłyby do wyjścia z niejednej trudnej „przygody” nie tylko cało, ale jeszcze z zyskiem, gdyby nie ów protestancki strych i przykład modlitwy z serca do serca.

Tak to, na razie bardziej intuicyjnie niż rozumowo, chwytaliśmy trop, który zaprowadził nas później do Karla Rahnera, a przez niego do nowego odczytania Biblii już nie w kluczu filozofii greckiej, ale w jej pierwotnym, żydowskim duchu i treści. Zdaje się, że bardziej pasującym, bo lepiej odpowiadającym na pytanie nie tylko o los, przeznaczenie duszy, ale całego człowieka.

Gdyby nie było Soboru, pewnie dzisiaj również, jak dawniej, rozśmieszyłby nas taki oto obrazek. Podczas Mszy pontyfikalnej diakon, przekazując znak pokoju kanonikom zasiadającym w stallach i przeważnie odmawiającym brewiarz, zapomniał się i zamiast w milczeniu podać jednemu z nich pacyfikał do pocałowania, powiedział do niego: „Pax tecum!”. W odpowiedzi usłyszał: „Dureń!”. Śmieszne? Gdyby nie Sobór, wypowiadając słowa konsekracji, dalej trzęślibyśmy się ze strachu nad każdym słowem, bo najmniejszy błąd unieważniał Mszę. Dalej też utrzymywalibyśmy pseudodogmat o limbus puerorum, czyli o tym, że dusze zmarłych nieochrzczonych dzieci nie są, co prawda, strącane do piekła czy wysyłane do czyśćca, ale przebywają w jakimś miejscu, o którym jedno można powiedzieć: że szczęścia to tam nie ma, choć i nie ma cierpienia.

Oj mocno, dawał się nam we znaki ów, jak się to dzisiaj mówi, magiczny sakramentalizm i rzymskokatolicki ekskluzywizm. Na czym polega ów sakramentalizm, mówi stary dowcip. Zakonnicy zebrali się w chórze i pięknie śpiewają brewiarz. Nagle rozpętała się burza. Pioruny walą raz za razem, wicher zrywa poszycie kaplicy, woda cieknie po ścianach – głos więźnie w gardle. Gdzie szukać ratunku? Wtem odzywa się opat: „Ojcowie, zostawmy brewiarz, zacznijmy się modlić”.

PRZED TAK WIELKIM MAJESTATEM

Gdyby nie było Soboru i gdyby dzisiaj przyszło nam „złożyć wizytę w sprawie urzędowej księdzu biskupowi”, to wizyta ta miałaby następujący przebieg: „Wchodząc do pokoju, w którym (biskup) przyjmuje interesantów, żegnamy się wodą święconą, umoczywszy palce w kropielniczce przy drzwiach wejściowych. Gdy kropielniczki nie ma, tuż po zamknięciu drzwi kłaniamy się głęboko, a następnie mówimy: »Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!«. Pierścień biskupi całujemy przyklękając na jedno kolano. (...) Zakończywszy rozmowę (...) żegnamy się z księdzem biskupem, a wychodząc, od drzwi składamy ponownie głęboki ukłon. Przeżegnanie się wodą święconą kończy naszą wizytę” (Ks. L. Jeżowski, „Urbanitas sacerdotalis”, Poznań 1962).

Starszych od nas nie dziwiło takie zachowanie wcale, nas trochę dziwiło. Ich i nas uczono, że pastorom i nawet popom nie przysługuje tytuł ksiądza, tym bardziej biskupa, gdyż nie są oni prawdziwymi kapłanami, a tylko ministrami. Kiedy tymczasem, widząc jak sprawują oni liturgię i jak wierni ich Kościołów biorą w niej udział, nie pomijając sprawy sukcesji, musieliśmy przyznać rację jedynemu Kapłanowi, Chrystusowi, który obiecał, że tam, gdzie się zgromadzi z Jego powodu dwóch albo trzech, również On tam będzie.

Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, Sobór zwoływano przecież nie po to, by psuć Kościół, ale by go ratować. Jan XXIII i jego zwolennicy postępowali przecież zgodnie z Tradycją, ale żywą, służącą rozwojowi, a nie konserwowaniu tego, z czym należało się rozstać. Takie podejście nie było czymś niespotykanym w dziejach Kościoła. Ignacy z Loyoli, właśnie on, mówi w „Ćwiczeniach duchowych”, że owszem potrzebna jest znajomość Ojców Kościoła, ale jeszcze bardziej teologów scholastycznych, takich jak Tomasz z Akwinu, Bonawentura i Mistrz Sentencji, czyli Piotr Lombard, gdyż oni trafniej, mówiąc po naszemu, odczytują znaki czasu.

Cóż poradzić, po paru wiekach scholastyka też się zestarzała i dlatego trzeba było poszukać nowych słuchawek, które umożliwiłyby usłyszenie tego, co Duch mówi Kościołowi. Kościół żyje więc od soboru do soboru i wciąż, z lepszym lub gorszym skutkiem, zmaga się z tym samym znakiem zapytania, jakim jest Bóg, człowiek i świat. Dzisiaj już wiemy, dzięki Soborowi, że nie zmagamy się sami, ale razem z wyznawcami innych religii i ateistami. Wiemy też, że wynik tych zmagań jest i pozostanie tylko częściowo zadowalający. Ta pokora wobec rzeczywistości jest największym osiągnięciem ostatniego Soboru. Ilekroć Kościoły o tym zapominały, wtedy zaczynały płonąć stosy. A przecież: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni będą oglądać Boga”. Już, teraz.

W poprzednim numerze, tekstem ks. Jacka Prusaka „Duchowe tsunami do nas nie dotarło” rozpoczęliśmy cykl artykułów poświęconych najważniejszym pytaniom, które Sobór Watykański II stawia Kościołowi: czy reforma posoborowa została doprowadzona do końca? Jaki pomysł ma Kościół na współczesny kryzys wiary? Dziś pytanie: co by było, gdyby nie było Soboru?

Wszystkie teksty będzie można przeczytać na stronie tygodnik.com.pl/sobor
 
 
«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...