W rękach porywaczy

Niedziela 19/2019 Niedziela 19/2019

Z o. Jeanem de Dieu Bukuru rozmawia Radosław Malinowski

 

RADOSŁAW MALINOWSKI: – Noc z 21 na 22 maja 1996 r. – cztery dni przed Zesłaniem Ducha Świętego. Chyba zapamięta ją Ojciec do końca życia?

O. JEAN DE DIEU BUKURU: – Tak, wtedy zostaliśmy porwani przez rebeliantów. To było krótko przed północą, w naszym internacie przy niższym seminarium wszyscy już spali. Wówczas zaczęło się piekło na ziemi!

– No właśnie, wspomniał Ojciec, że do porwania doszło w niższym seminarium. Myślałem, że takie miejsca cieszą się szacunkiem w Afryce i nie dokonuje się na nie napadów...

– Tak, Kościół katolicki jako instytucja zawsze cieszył się szacunkiem zarówno w Burundi, jak i w całej Afryce Wschodniej. Ale w 1996 r. trwała brutalna wojna domowa, w której ani rebelianci, ani armia nie mogli odnieść zwycięstwa, co przeważyłoby szalę na którąś ze stron. Więcej – obie strony konfliktu traktowały ludność jako potencjalnych kolaborantów, dochodziło do gwałtów, rzezi całych wiosek, dokonywanych zarówno przez rebeliantów, jak i przez wojsko. I wtedy właśnie napadnięto na nasze seminarium.

– W jakim celu?

– Aby zdobyć niewolników do pracy oraz żywność dla rebeliantów.

– Niewolników do pracy? To brzmi jak z opowieści podróżniczych w XIX wieku.

– Tak, porwano nas do pracy niewolniczej w bazie rebeliantów. Porwano nas, bo rebelianci desperacko potrzebowali ludzi do pracy i do zasilenia ich szeregów.

– Kiedy nastąpiło porwanie, wiedział Ojciec, co się stanie za chwilę?

– Oczywiście, że nie. Całe porwanie było dla mnie szokiem. Obudzono mnie ok. północy biciem. Byłem zaspany – dopiero co zasnąłem – więc nie wiedziałem, co się dzieje i dlaczego ktoś mnie bije. Dopiero kiedy zobaczyłem nad sobą zamaskowanego mężczyznę, który w jednej ręce trzymał kałasznikowa, a w drugiej drewnianą pałkę, uświadomiłem sobie, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Wszędzie panował chaos, słychać było krzyki bitych kolegów, cały internat wyglądał, jakby zaraz miał się na nas zawalić sufit. Rebelianci kazali nam się spakować i wyprowadzili nas przed budynek. Tam ustawili nas w szeregu i wyruszyliśmy w stronę lasu.

– Nie próbował Ojciec uciekać?

– Byliśmy przerażeni, nie rozumieliśmy, co się dzieje, zresztą rebelianci przykazali nam, żeby nie łamać szyku, a każdy, kto wyjdzie poza szereg, zostanie dla przykładu zastrzelony. Kiedy doszliśmy do skraju lasu, nasi porywacze przekazali nas kolejnej grupie, która – jak się okazało – stała się naszymi właścicielami. Kazano nam rozpakować plecaki, a następnie wybrano z nich najstarsze rzeczy, łachmany, które nam dano, a resztę naszego dobytku zabrano. Koszula i podarte spodnie to jedyne rzeczy, które posiadaliśmy!

– Nie chciano za Was – seminarzystów – okupu?

– Nie, byliśmy siłą roboczą. Myślę, że docelowo sami mieliśmy zostać rebeliantami, ale dopiero po złamaniu nas.

– Jak wygląda bycie niewolnikiem rebeliantów?

– Jesteś ich rzeczą. Robisz wszystko, co ci każą. Wstawaliśmy już o 2 nad ranem i przy akompaniamencie bicia, wyzwisk zaczynaliśmy pracę. Kazano nam gotować, sprzątać, pracować na ich małej farmie, być ich tragarzami, robić w zasadzie wszystko, do czego nas zmuszano. Byliśmy bici i poniżani. Często po długim i ciężkim dniu pracy kazano nam wchodzić do lodowatej rzeki i tam spędzać noc – to dla zabawy i uciechy naszych właścicieli.

– Nie było taryfy ulgowej dla seminarzystów, jakiegoś szacunku dla Waszej wiary?

– Wręcz przeciwnie, po dotarciu do obozu wygolono nam na głowie znak krzyża, co powodowało, że obchodzono się z nami szczególnie okrutnie. Każda nowa grupa rebeliantów, która przechodziła przez nasz obóz, poniżała nas, biła i wyśmiewała.

– Ciężko jest w takiej sytuacji przetrwać...

– Tak, któregoś dnia grupa przyjaciół spróbowała ucieczki. Niestety, w trakcie tej próby zostali pojmani i przyprowadzeni do obozu. Rebelianci zgromadzili nas wokół nich, a następnie zatłukli ich kolbami dla przykładu. To było straszne patrzeć na przyjaciół zabijanych w taki sposób, a jednocześnie nie móc nic zrobić...

– Nie mogę sobie tego wyobrazić.

– Do dziś pamiętam ich twarze, jak konali. To są takie momenty, kiedy myślisz, że masz przed sobą już tylko udrękę i śmierć.

– Stracił Ojciec nadzieję?

– Na szczęście nie. To, co utrzymywało mnie przy życiu, to modlitwa. Kiedy byłem dzieckiem, mama nauczyła nas się modlić katolickimi modlitwami. Wtedy modlitwa – zresztą śpiewana – Drogi Krzyżowej dawała mi nadzieję. Znajdowałem ukojenie w rozważaniu męki Chrystusa.

– I modlitwa Ojca została wysłuchana.

– Tak! Udało mi się uciec. Pewnego dnia rebelianci zarządzili, że mamy przenieść obóz na granicę z Kongo. W trakcie tej operacji przekroczyliśmy drogę do stolicy kraju. Po raz pierwszy wiedziałem, gdzie jestem! Wiedziałem zatem, w jakim kierunku mógłbym uciekać. A sama okazja do ucieczki nadarzyła się w drodze powrotnej, kiedy skończyło się nam pożywienie. Rebelianci postanowili zaatakować i obrabować pobliską wioskę. Nas zostawiono z bagażami. Kiedy oprawcy wrócili, obładowani zrabowaną żywnością, zaproponowali, byśmy sami zeszli do wioski i zrabowali resztki pożywienia. I wtedy, schodząc w kierunku wsi, po raz pierwszy zrozumiałem, że nie jestem pilnowany, że mogę uciec!

– Nie bał się Ojciec?

– Strasznie się bałem! Miałem w tyle głowy, co rebelianci zrobili z moimi kolegami! Ale dla mnie życie w obozie było jak śmierć, więc nie miałem nic do stracenia. Zacząłem uciekać w przeciwnym kierunku niż mój oddział i dzięki Bogu udało mi się uciec.

– Kiedy Ojciec poczuł, że jest bezpieczny?

– Przez kilka dni i nocy przechodziłem przez opuszczone tereny, gdzie były tylko zgliszcza i ciała zabitych. Potem natrafiłem na oddział wojska, który próbował mnie zabić, ale udało mi się schronić w pobliskiej wiosce. Mieszkańcy chcieli mnie również wydać wojskowym, ale na szczęście ktoś mnie rozpoznał i zamiast tego cała wioska uciekła, a mnie puszczono wolno.

– Dlaczego?

– Gdyby wojsko się dowiedziało, że mieszkańcy wioski nie wydali mnie żołnierzom, prawdopodobnie splądrowałoby wioskę, a mieszkańców w ramach zemsty zabiło. Miałem szczęście, że ktoś mnie rozpoznał.

– Wrócił Ojciec do swojego seminarium?

– Po moim seminarium zostały tylko zgliszcza, nie było do czego wracać, więc zostałem skierowany do innej placówki, potem postanowiłem kontynuować formację jako członek Zgromadzenia Misjonarzy Afryki (ojcowie biali).

– Czy ta straszna historia miała jakiś wpływ na Ojca drogę do kapłaństwa?

– Tak, oczywiście. To wtedy, w tym trudnym dla mnie okresie, poczułem powołanie do pracy z tymi, którym odebrano wolność i nadzieję. A przecież praca kapłana, zwłaszcza na misjach, to przynoszenie dobrej nowiny, Ewangelii Jezusa Chrystusa.

– I tak Ojciec wylądował w pracy z byłymi niewolnikami...

– Tak, choć po drodze były i studia w Ziemi Świętej, i parafia w Mozambiku. Teraz jednak, wraz z organizacją HAART Kenya, pracuję z osobami, które zostały zniewolone tak jak ja kiedyś.

– Niewolnictwo nadal istnieje, o czym czasami nie mamy świadomości tu, w Polsce.

– Niewolnictwo jest, niestety, jednym ze znaków rozpoznawczych naszych czasów. Według ONZ, corocznie w sytuacji
niewolnictwa może się znajdować nawet 40 mln ludzi. Są sprzedawani do pracy przymusowej, wyzysku seksualnego, a nawet na organy. Oczywiście, niewolnictwo występuje na wszystkich kontynentach, ale w krajach takich jak Kenia jest to problem szczególny – instytucje państwowe nie chcą lub nie mogą udzielać pomocy ofiarom. Zostaje więc Kościół.

– Bierze Ojciec teraz udział w kampanii Wolni-Niewolni.

– Tak, zbieramy fundusze na pomoc ofiarom w Kenii w schronisku prowadzonym przez organizację HAART. Jest to jedyna taka placówka w całym kraju, gdzie można im udzielić pomocy. Niestety, pomoc ofiarom, zwłaszcza kiedy potrzebna jest interwencja medyczna, zawsze dużo kosztuje. Nigdy nie odmówiliśmy pomocy, ale czasami jest nam naprawdę trudno.

– A jak możemy Wam pomóc?

– Wraz z Papieskim Stowarzyszeniem Pomoc Kościołowi w Potrzebie prowadzimy teraz kampanię, w ramach której zbieramy fundusze na pomoc dzieciom – ofiarom handlu ludźmi. Liczę, że uda nam się zebrać pieniądze dla naszych braci i sióstr. Te osoby – tak jak ja kiedyś – teraz potrzebują naszego wsparcia.

Aby wesprzeć dzieło o. Jeana de Dieu Bukuru, można wpłacić dowolną kwotę na konto Papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie: 72 1020 4900 0000 8502 3179 5260 lub wysłać SMS o treści: WOLNI na numer 72052 (koszt 2 zł +VAT).

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...