Pamięć żywych, pamięć poległych

Niedziela 50/2010 Niedziela 50/2010

Obecnie, po czterdziestu latach od tamtej masakry, jej sprawcy wciąż nie zostali osądzeni, a jeden z głównych oskarżonych, ówczesny minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski, występuje w roli doradcy prezydenta RP!

 

Obecnie, po czterdziestu latach od tamtej masakry, jej sprawcy wciąż nie zostali osądzeni, a jeden z głównych oskarżonych, ówczesny minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski, występuje w roli doradcy prezydenta RP! Nawet nie mam odwagi zapytać, co myślą o tym „grudniowcy” – osoby poranione fizycznie i psychicznie, od dawna zresztą żyjące w gorzkim przeświadczeniu, że w wolnej Polsce ich oprawcom żyje się o wiele lepiej.

Zaczęło się w Gdańsku

W Gdańskiej Stoczni, noszącej wówczas imię Lenina, 14 grudnia 1970 r. stoczniowcy wiecowali przed dyrekcją. Później wyszli na ulice w proteście przeciwko podwyżce cen i arogancji władzy. Szukali też poparcia wśród studentów. Byli tacy, którzy się nie przyłączyli – pamiętając swoje osamotnienie w marcu 1968 r. – ale i tacy, którzy uznali, że to wspólna sprawa. Drugiego dnia do protestu dołączyli pracownicy Stoczni Remontowej i chcąc odbić aresztowanych członków komitetu strajkowego, poszli pod Komendę Miejską MO i więzienie. Był wśród nich Leon Stobiecki, który ze szczegółami opowiada o nieudanym szturmie, o samochodach milicyjnych podpalonych na parkingu i obronie przed atakiem milicyjnych oddziałów: – Jakiś stoczniowiec wyjął długi śrubokręt i przy krawężniku szosy wydobył jeden kamień i już wszystkie kamienie można było sobie brać… Wtedy tylko tarcze i hełmy trzaskały na głowach milicjantów.

Tego dnia podpalono Komitet Wojewódzki PZPR – symbol zniewolenia. Radość zwycięstwa mieszała się z tragedią ofiar, bo władza brała krwawy odwet. Według oficjalnych danych – zginęło wówczas ośmiu demonstrantów. Wśród rannych był portowiec Józef Zdonek, który odłączył się od tłumu i został postrzelony w nogę. Gdy upadł, a na drugą nogę najechał opancerzony transporter, stracił przytomność: – Kiedy się ocknąłem – wspomina – dowiedziałem się, że jestem w szpitalu i mam poranione nogi, tylko nie wiedziałem jak, bo były przykryte kocem. Dopiero gdy wyszedłem z szoku, uświadomiłem sobie, że nie mam jednej nogi, a druga jest w gipsie. Trzy miesiące w szpitalu, kilka operacji, do dziś porusza się o kulach. Gdy Gdańsk twardo walczył na ulicach –

Gdynia pertraktowała z władzą

Robotnicy – wyprzedzając historię o 10 lat – potrafili zorganizować się w Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i zawarli pierwsze w dziejach PRL porozumienie z władzą. Przedstawiciele Prezydium Miejskiej Rady Narodowej podpisali protokół przedstawiony przez delegację wielotysięcznego, niezwykle zdyscyplinowanego pochodu protestacyjnego. Władze zgodziły się, aby komitet strajkowy obradował w Zakładowym Domu Kultury na ulicy Polskiej. Tadeusz Jaroszyński z gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej podjął się zorganizowania junaków z Ochotniczych Hufców Pracy, takiej straży strajkujących, aby nie dopuścić do żadnych aktów wandalizmu, które zdarzały się w Gdańsku. Kilku z nich 16 grudnia przed 5 rano miało wstąpić po niego do domu. W nocy obudził go łomot do drzwi. – Ja się ubieram – opowiada – bo myślałem, że to chłopaki z OHP przyszli wcześniej, a tu dwóch czy trzech milicjantów, trzech z Marynarki Wojennej i mówią: „Jest pan aresztowany”. Zawieźli nas do aresztu. Siedzą jacyś ludzie i tam się poznajemy. Ten z portu, ten z „Dalmoru”, a tamten jeszcze z innej firmy. Zajechał ciężarowy star, jeden, później drugi. No i ładujemy się do tego stara, nikt nic nie mówi, gdzie, co, jak… Tadeusza Jaroszyńskiego, podobnie jak innych członków komitetu strajkowego, zawieziono do więzienia w Wejherowie.

Tymczasem robotnicy w Gdyni oczekiwali – zgodnie z wcześniejszą umową z władzą – na odpowiedź dotyczącą postulatów, po które mieli się zgłosić 17 grudnia. Zamiast rozmów zaczęto strzelać. Strzelano do idących do pracy – zresztą na wezwanie władzy z poprzedniego dnia – robotników. Strzelanina zaczęła się w okolicy pomostu przystanku kolejki Gdynia-Stocznia, a jednym z pierwszych rannych był młody stoczniowiec Marian Drabik. – Pierwszy strzał otrzymałem w lewą rękę, straszny ból. Chwyciłem ją drugą ręką, padłem na kolana, wtedy dostałem rykoszetem w głowę. Zrobiło mi się ciepło i chciałem uciekać, ale nie było gdzie. Ktoś mi pomógł, do dziś nie wiem kto. Chwycił mnie pod ręce, schowaliśmy się za filary mostu i odczekaliśmy kolejne nawałnice strzałów. Kiedy umilkły, za następny filar i za następny, i wycofaliśmy się w kierunku dworca. Ktoś zatrzymał samochód, nysę czy żuka, i posadzono mnie przy kierowcy. Obok była kobieta ranna w głowę, a z tyłu leżeli zabici. Kierowca zawrócił i pojechaliśmy do Szpitala Miejskiego w Gdyni. Straciłem przytomność na oddziale. Z tego co wiem, miałem śmierć kliniczną. Gdy się ocknąłem, był przy mnie doktor Patała i siostra, którzy mnie reanimowali. Pan Marian do dziś przechowuje rykoszet, który w kurtce znalazła jego matka, gdy odbierała ze szpitala ubranie syna.

Strzelano nie tylko przy stoczniowym pomoście, o czym przekonał się boleśnie Henryk Wiśniewski,

17-letni uczeń Zespołu Szkół Zawodowych w Gdyni-Orłowie. Wracał do domu, gdyż zajęcia szkolne zostały odwołane, i czekał na autobus na ówczesnym Wzgórzu Nowotki. – Dostałem dwie kule – relacjonuje tamto wydarzenie – jedna przeszyła klatkę piersiową, druga lewą rękę. W szoku przeszedłem kilka metrów, stanąłem, spojrzałem na klatkę piersiową i ujrzałem pełno krwi. Tłum zatrzymał samochód i zawieziono mnie do szpitala w Redłowie. Po południu przyszedł do mnie lekarz i powiedział, że nie ma tam specjalisty, który przeprowadziłby operację, przewieziono mnie więc do Akademii Medycznej w Gdańsku. Tam przeprowadzono skomplikowaną operację, która uratowała mu życie.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...