Prochem nie jestem i nie będę

Tygodnik Powszechny 44/2011 Tygodnik Powszechny 44/2011

Niech nas nie zwodzi rozkład zwłok ani popiół. To, co oddajemy ziemi, nie jest człowiekiem.


Najdoskonalszym symbolem zmartwychwstania nie jest pasikonik, ale motyl. Zarówno z tytułu swego rozwoju osobniczego, jak i z powodu tradycji religijno-kulturowej. Po grecku motyl nazywa się psyche, tak samo jak dusza, zasada życia. Kto by też pomyślał, że budząca odrazę gąsienica któregoś dnia może stać się kolorowym, subtelnym, podobnym do kwiatu motylem? Stąd niektórzy uważają motyle za ucieleśnienie idealnego piękna. Ale wcześniej jest obumarcie. Najpierw mamy larwę, kokon, w którym się gąsienica przepoczwarza, i postać dorosłą, doskonałą. Ów kokon stwarza wrażenie grobu, trudno się domyśleć, że w jego wnętrzu następuje cud przemiany. Motyl nie rozstaje się całkiem ze swoją przeszłością. Zabiera ze sobą cząstkę owych ciemności. Jego skrzydła od spodu zachowają kolor szaro-brązowy i będą chroniły owada przed śmiertelnym zagrożeniem ze strony tych, którzy nań polują. Kiedy złoży skrzydła, zgasną jego promienne kolory i dzięki temu stanie się mniej widoczny.

Patrząc na obraz Malczewskiego włączamy się w odwieczną rozmowę o śmierci, o tym, czy jest ona jedynie zakończeniem w gruncie rzeczy mizernego ludzkiego bytowania, które symbolizuje szarańcza, czy przeciwnie, jest przemienieniem, a właściwie przeistoczeniem, które symbolizuje motyl. Jest momentem, a raczej dialektycznym procesem jednoczesnego rodzenia się i umierania, który trwa od początku naszego zaistnienia, a który w chwili umierania się nasila. Śmiertelne przepoczwarza się w nieśmiertelne, czasowe w wieczne, ziemskie w niebieskie – mówiąc za Pawłem Apostołem. Ludzkie w boskie, w bosko-ludzkie.

Zmartwychwstanie przestaje być powrotem do życia, przejściem z nieistnienia, z niebytu do istnienia, do bytu, ale staje się momentem zintensyfikowania życia. Dzięki temu śmierć nie stanowi zatrzymania biegu życia. Nie jest chwilowym unicestwieniem człowieka, a przeciwnie, nasileniem życia. Dlatego niech nas nie zwodzi ani rozkład zwłok, ani popiół. To, co oddajemy ziemi, nie jest człowiekiem, nie jest nawet ciałem, ale kokonem, z którego człowiek się wywinął, ale nigdzie daleko nie odleciał. Nadal jest tym, kim był, ale dostawszy skrzydeł, zbliżył się do Słońca tak jasnego, że na jego tle wszystko staje się niewidzialne.

Słowa

Słuchając jednak kazań i mów pogrzebowych, można odnieść wrażenie, że jest wprost przeciwnie. Zmarły zapada się w ciemność, w jakąś bezednię, a Chrystus co prawda zbawił wszystko i wszystkich – ale z wyjątkiem śmierci. Musimy słuchać o cmentarzu jako miejscu wiecznego spoczynku, zmarłemu życzymy, żeby ziemia była mu lekka, a więc jakoś przyjazna. Mówimy, że nasz brat zszedł z tego świata, czyli opuścił miejsce, w którym razem żyliśmy. Tymczasem to słowo dzisiaj już trochę archaiczne. Jego treść odsłania się w powiedzeniu: zejść komuś z oczu. To nie znaczy całkowicie zniknąć, roztopić się, przestać istnieć, ale zniknąć na chwilę lub na dłużej. Obecnie, zamiast „zejść z tego świata”, używa się częściej: odejść. Odejść do domu Ojca. Tyle tylko że to sformułowanie również wysyła zmarłego w zaświaty.

Po pogrzebie „nieutuleni w żalu” wracamy z cmentarza bez nadziei, bez pocieszenia, którego nie mogą dać, choć ból łagodzą, kondolencje, współczucie, kwiaty, pośmiertne ordery, czy też wiara w kojące działanie czasu. Na nagrobkach umieszczamy sentencję: „Pan dał, Pan wziął”, „Bądź wola Twoja”, jakby Bóg był winny śmierci naszej i bliźnich.

A przecież takie mówienie o pośmiertnym losie człowieka, jest (najdelikatniej mówiąc) mało chrześcijańskie. Jakbyśmy już zapomnieli o świętych obcowaniu. Czyli o tym, że nie jesteśmy pojedynczymi atomami, ale żywym organizmem, ciałem samego Boga, który nie może sobie pozwolić na to, by ten organizm obumierał. Posłuchajmy poety-mistyka, Anioła Ślązaka: „Ja wiem, beze mnie Bóg ni chwili żyć nie może, / Gdy sczeznę ja, Ty także oddasz ducha Boże”. Ten brak wiary zapewne oznacza, że gdzieś zapodziała się nam również wiara w Kościół. A te dwie wiary są ze sobą tak mocno splecione, że nie wiadomo, czy najpierw tracimy pierwszą z nich, czy drugą.

Wszystko nowe

Na szczęście Pan Bóg i od tej strony nas zabezpieczył. Nie tak znowu łatwo przychodzi nam się pogodzić ze śmiercią, pojmowaną jako sen, jako nieobecność, odejście, choćby nawet czasowe. Nie tak łatwo godzimy się na rozbicie ludzkiej osoby, na dezintegrację, czyli odarcie duszy z ciała i ciała z duszy. Po co śmierć, po co rozbijać ten cud, jakim jest człowiek, po co skazywać duszę na życie bez ciała, a ciało strącać w nieistnienie? Po co, skoro wiemy, że po jakimś czasie znowu będziemy tym, kim jesteśmy. Ci sami, choć nie tacy sami. „Oto czynię wszystko nowe” – mówi Bóg (Ap 21, 5).

Podobnie jak inni ludzie, bez względu na ich wiarę czy niewiarę, reagujemy na śmierć, która przychodzi nagle, niczym nie zapowiedziana, jakby przypadkowo. Nieobcy nam jest gniew, wściekłość, żal i bunt przeciwko całemu światu, przeciwko wszystkim ludziom i Bogu. Nieobca jest nam rozpacz i nie ma w tym niczego niestosownego. Przecież podobnie jak my, ludzie, na śmierć reaguje Bóg. Pamiętamy, ostatnie słowa Jezusa: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” oraz jak zareagował na śmierć przyjaciela i zbliżającą się tragedię Jeruzalem. Tak więc nasza reakcja nie musi być grzechem. Przeciwnie, bywa dramatycznym protestem przeciw przemocy śmierci, jawiącej się jako wydarzenie bez sensu, jest obroną przed uwierzeniem w jej wszechmoc, ale też równie dramatycznym wyznaniem wiary, poszukiwaniem nadziei, ocalaniem miłości.

Wszyscy idziemy w tym samym kierunku, ku śmierci, to pewne, choć nie zawsze oczywiste. A jeśli śmierć tych, którzy pomarli, jest bez treści, to i my nie mamy na co liczyć. Jeśli zaś jest w niej jakiś sens, czyli coś z prawdziwego dobra i piękna, to zmarli mają wobec nas pewne zobowiązania, żeby nie powiedzieć: dług. Ich niewidzialna obecność i działanie zmusza nas i ich do poszukiwania nowych sposobów bycia ze sobą. Ponieważ te dotychczasowe sposoby już nie działają, powoli, z trudem i bólem uczymy się nadal kochać tych, których kochamy, choć ich nie widzimy. Tak więc śmierć staje się nauczycielką, która naszemu sercu i rozumowi, ciału i duszy odsłania nowe możliwości istnienia, nowe barwy życia. Na tym przecież polega zmartwychwstanie.

Nie jesteśmy więc, i nigdy nie byliśmy, i nigdy nie będziemy, prochem, ale dziećmi Boga. Znów Angelus Silesius: „Nic mi nie wmawia wielkości, jam twór wszak doskonały, / Gdyż Bóg beze mnie również sam sobie zda się mały”. „Ja też jestem synem Boga, idziemy ramię w ramię, / Duch jego, krew i ciało są jemu we mnie znane”. „Ja jestem synem Boga: kto łatwo to dostrzega, / Ujrzy człowieka w Bogu, a Boga ujrzy w człowieku”.
 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...