W modnym dzisiaj myśleniu o apokatastazie pojawia się wiele paradoksów i problemów, nad którymi zbyt łatwo przechodzi się do porządku dziennego. Zamiast Boga, który przeprowadza swój zamysł zbawienia świata, mamy obraz Boga spętanego własną miłością i wszechmocą. W drodze, 11/2007
„Proszę was, żadnej litości, żadnego naiwnego rozczulania się, żadnych łez! Nie dawajcie potępionym okazji do tak marnej pociechy – jeśli to w ogóle pocieszeniem być może – żeby się z was mogli naigrawać, albowiem są oni swymi własnymi oskarżycielami, sami na siebie wydają wyrok, sami na siebie rzucają przekleństwo”. Powyższe słowa pochodzą z homilii dziewiętnastowiecznego kaznodziei Jacques’a Monsabré, który w swym kazaniu omawia kwestię wiecznego trwania kar piekielnych. Przede wszystkim ostrzega przed sentymentalizmem, które może zaciemnić zdrowy osąd jego słuchaczy, a przez to prowadzić na manowce w myśleniu o rzeczach ostatecznych, wiecznych i doczesnych. Problem nie jest więc nowy, na pewno też nie uległ dezaktualizacji, ale głoszenie każdej prawdy domaga się choćby podstawowego zrozumienia świata, w którym obecnie dokonuje się przekaz prawd chrześcijańskich. Starożytna nadzieja na puste piekło głoszona teraz jest rozumiana inaczej niż 1500 czy nawet 100 lat temu i ta banalna prawda musi być brana pod uwagę w dzisiejszych dyskusjach i powoływaniu się na autorytety. Zarazem w całym stosunkowo dzisiaj modnym myśleniu o apokatastazie pojawia się wiele paradoksów i problemów, nad którymi zbyt łatwo przechodzi się do porządku dziennego.
Pierwszą rzeczą, z którą musi zmierzyć się każdy, kto dzisiaj chce poważnie myśleć o apokatastazie, jest niezdrowy i nieuzasadniony posmak sensacji pomysłu wyrażającego nadzieję na „puste piekło”. Ma być to bowiem coś radykalnie innego od dotychczasowego nauczania Kościoła. Straszy się straszącym piekłem kaznodzieją, co jest pięknym zabiegiem retorycznym, malowaniem czarnego tła, na którym przypominane znane prawdy zajaśnieją nowym blaskiem. Nadzieja na „puste piekło” nie jest sprawą kontrowersyjną, o czym najlepiej można się przekonać, czytając Katechizm Kościoła Katolickiego, gdzie obok jasnych słów o istnieniu piekła wyraźnie napisane jest, że „Kościół modli się, by nikt nie ściągnął na siebie potępienia” (KKK 1058). Czy modlitwa jest możliwa bez wiary, nadziei i miłości? Czy nie jest to więc wyraz nadziei na zbawienie wszystkich?
Oczywiście można zawsze powiedzieć, że oficjalne nauczanie to jedna rzecz, a powszechne w Kościele przekonanie generujące lęk przed piekłem to rzecz zupełnie inna, o wiele bardziej realna. Ale czy rzeczywiście? Na pewno jest w praktycznym przepowiadaniu ewangelii wiele nieprawidłowości, które budzą postawy lękowe, lecz to nie wieczne piekło jest akcentowane w powszechnym wyobrażeniu, ale mniej lub bardziej zdefiniowany brak Bożego błogosławieństwa dla życia doczesnego. Współczesny chrześcijanin – choćby i nawet bardzo zastraszony wymaganiami moralnymi głoszonymi przez Kościół – nie lęka się przede wszystkim piekła, lecz, jeśli już, to raczej utraty „Bożej przychylności” w tym życiu.
Nie boimy się rzeczywistości eschatologicznych, bo są one słabo, mało wyraziście bądź też egzystencjalnie nieprzekonująco obecne w naszej wyobraźni religijnej. To konsekwencja ogromnego zamieszania, które panuje od lat w teologii, w jej części zwanej eschatologią. Ciągłe wycofywanie się w kierunku teologii coraz to bardziej negatywnej sprawia, że na terenie eschatologii kwitną poglądy przeróżne, będące najczęściej „mieszaniną na użytek własny”. Nie można mówić o definitywnych rozwiązaniach, o dogmatycznych stwierdzeniach, o jasnych dystynkcjach – wystarczy posłuchać kazań głoszonych w naszych kościołach: niewiele tam wątków pozaziemskich, piekielnych równie mało co niebieskich... A wierni i tak myślą swoje. Trzeba więc zweryfikować założenie, jakoby w Kościele niezmiennie od wielu wieków, zwłaszcza w Kościele rzymskokatolickim, straszono piekłem. Od wielu wieków mamy na Zachodzie raczej do czynienia z kontestacją przepowiadania na tematy eschatologiczne, zwłaszcza dotyczące potępienia. Już w wieku XVII kaznodzieje uskarżali się na nieskuteczność swoich kazań opartych na straszeniu piekłem [1]. W zasadzie skuteczne straszenie piekłem zakończyło się na przełomie XVII i XVIII wieku – wtedy ze względu na przemianę w pojmowaniu Boga i w nastawieniu do ludzkiego cierpienia na drugi plan zeszła odstraszająca moc wiecznej kary piekielnej [2]. W wieku XX proces ten się pogłębiał: piekło to jeden z tych elementów wśród układanki stanowiącej chrześcijańską wizję świata, który najbardziej ucierpiał w procesach sekularyzacyjnych. Wydaje się więc, że strach przed nim to jeden z tych niewielu współczesnych lęków, z którego akurat dzisiaj człowieka wyzwalać nie trzeba.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.