Wobec słabości swoich własnych polityków, ze skrajnie lewicową konkurencją z jednej strony i socjalnymi rządami partii konserwatywnych z drugiej, socjaldemokraci w Europie nie mają co marzyć o szybkim wyjściu na prostą. Znak, 12/2009
Czy ktoś z Państwa pamięta jeszcze tryskające uśmiechem twarze kanclerza Gerharda Schrödera i premiera Tony’ego Blaira – dwóch prymusów, którzy przewodzili wśród innych socjaldemokratycznych modernizatorów na szczycie we Florencji w 1999 roku? Swoim nie mniej zadowolonym kolegom z innych krajów – Billowi Clintonowi, Massimo D’Alemie, Lionelowi Jospinowi, Fernandowi Cardiso oraz ówczesnemu szefowi Komisji Europejskiej Romano Prodiemu – wykładali oni wtedy swój manifest nowoczesnej socjaldemokracji zatytułowany Europa. Trzecia Droga/Nowy Środek.
Na jego osiemnastu stronach nałożyli wędzidło, kojarzonemu głównie z interwencjonizmem, „państwu opiekuńczemu”. Państwo nie może trzymać ręki na rynku – brzmiał główny postulat, garściami czerpiący z doświadczeń thatcheryzmu – „musi wyzwalać energię dla inicjatyw gospodarczych”. „Trzecia droga” miała dopasować politykę socjaldemokratów do realiów współczesności, a także, co ważne, otworzyć jej drzwi do nowego elektoratu: szeroko rozumianej klasy średniej.
Od tego czasu zdarzyło się wiele. Uśmiechniętą plejadę modernizatorów z Florencji zmiótł wiatr historii, a osławiona „trzecia droga” okazała się ślepą uliczką. Pierwsze porażki nowej ideologii nastąpiły niedługo po słynnym szczycie: najpierw w Skandynawii, mateczniku nowoczesnej socjaldemokracji. W Danii w 2001 roku rządy przejęła koalicja prawicowa. Pięć lat później swemu socjalistycznemu premierowi Göranowi Personowi podziękowali za współpracę wyborcy ze Szwecji. Niczym kostki domina upadły jeden po drugim lewicowe rządy w Finlandii, Grecji i Holandii.
We Włoszech, zgodnie z tamtejszą tradycją częstych zmian rządów, klęska władzy socjaldemokratycznej pochłonęła w krótkim czasie kilku liderów: D’Alemę, Prodiego, a w końcu nawet popularnego kiedyś byłego burmistrza Rzymu Waltera Veltroniego. We Francji upadł gabinet Jospina, a dwa lata temu w Wielkiej Brytanii Blair musiał ustąpić miejsca Gordonowi Brownowi. W 2008 roku Alfred Gusenbauer uzyskał w wyborach najgorszy wynik w powojennych dziejach Socjaldemokratycznej Partii Austrii, a jego następca utrzymał ster rządów tylko w ramach uszczuplonej wielkiej koalicji (podobnie stało się trzy miesiące temu w Portugalii).
Socjaldemokratyczny prymus z Florencji, Gerhard Schröder, już w 2005 roku odszedł na polityczną emeryturę. Jego epigonów wyrzuciły z rządzącej „wielkiej koalicji” ostatnie wrześniowe wybory do Reichstagu. Niemal równocześnie w Parlamencie Europejskim socjaldemokraci zanotowali historyczną porażkę, uzyskując jedynie 25 procent mandatów. Już tylko w niespieszącej się do Unii Europejskiej Norwegii socjalistyczny Jens Stoltenberg pozostaje u władzy…
A przecież na początku obecnego stulecia Europa znajdowała się w pewnych rękach socjaldemokratów, którzy sprawowali rządy w 12 z 15 ówczesnych państw Unii. Czyżby proroctwo Ralfa Dahrendorfa o nieuchronnym schyłku epoki socjalistycznej spełniło się z 26-letnim poślizgiem? „Czyżby świat ze swej natury był prawicowy?” – pyta z kolei Rafaele Simone, włoski filozof kultury.
Czyż socjaldemokraci nie padli ofiarą pewnego paradoksu? Oto bowiem w czasach, gdy rynki finansowe i gospodarki wielu państw świata tkwią po uszy w największym od 1929 roku kryzysie, nikt nie może postawić socjaldemokratów pod ścianę i zarzucić im trwonienia pieniędzy. Pod pręgierz powinni raczej powędrować bankierzy, finansiści i politycy neoliberalni. Ci jednak nabrali wody w usta – frycowe płacą natomiast następcy Olofa Palmego, Willy’ego Brandta czy Brunona Kreisky’ego (którzy na sztandarach mają wpisaną kontrolę rynku…). Dlaczego tak się stało?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |