Pewien bogacz rozdawał stale swój majątek potrzebującym, a jednak nigdy nie cierpiał biedy. Na wszelkie pytania odpowiadał: ja tylko szufluję z tego, co mam, ale Pan Bóg ma większą szuflę od mojej…
„Zarówno kryzys osobisty, jak i kryzys społeczny czy globalny są to szanse do wzrostu. Jeśli nawet cała ludzkość go unika, to sam Bóg go prowokuje. Co jakiś czas kryzys nadchodzi niezależnie od człowieka” – stwierdził niedawno na portalu Fronda.pl jezuita o. Fabian Błaszkiewicz. Istotnie, dla Kościoła kryzys to… dobry czas. Przede wszystkim czas konkretnego działania.
Urodziny w lipcu
Najważniejszą instytucją w czasach kryzysu gospodarczego okazuje się parafia. Nie urząd pracy, nie miejski ośrodek pomocy społecznej, nie biuro poselskie rządzącej partii, nie siedziba wójta, burmistrza czy innego przedstawiciela lokalnej władzy. Bo to właśnie w parafii, jak w soczewce, skupiają się sprawy społeczności zamieszkującej na jej obszarze. Nikt nie wie tyle o swojej wspólnocie, ile sami parafianie: kto jest samotny, kto ledwie wiąże koniec z końcem, kogo nie stać na drogie lekarstwa, komu w pierwszej kolejności należy pomóc. Tak, to jest truizm, ale wart powtarzania aż do znudzenia. Bo przecież właśnie dzięki owej nieformalnej sieci informacyjnej mogą skutecznie działać parafialne zespoły Caritas.
Tyle że w czasach kryzysu potrzeba jeszcze czegoś więcej. Konieczne stają się radykalne, nadzwyczajne działania. Ot, choćby takie, jakie podjęła włoska wspólnota parafialna z Livorno, która wzięła na swoje barki utrzymanie nienarodzonego jeszcze dziecka. Wierni zobowiązali się do pokrywania wszystkich wydatków związanych z utrzymaniem i wychowaniem przyszłego włoskiego obywatela. Dziecko urodzi się na początku lipca; urodzi się, bo jego matka zrezygnowała ostatecznie z aborcji.
Taki katolicki happy end musiał oczywiście spotkać się z gwałtownym protestem środowisk feministycznych, które z miejsca podniosły larum nad rzekomym moralnym szantażem ze strony Kościoła i pozbawianiem kobiety prawa do „wolnego wyboru”. Tym razem jednak zaślepiony ideologiczny fanatyzm przegrał w przekazach medialnych z oczywistymi pozytywami: ocalonym życiem ludzkim i przykładem wspaniałej postawy lokalnej społeczności, która udowodniła, na czym tak naprawdę polega bycie wspólnotą przez duże „w”. Nie pierwszy raz okazało się, że czego nie potrafi dokonać pojedynczy człowiek, temu może podołać cała wspólnota.
Skoro jednak udaje się we Włoszech, to czy nie może udać się w Polsce? Oczywiście, że może. I są na to dowody. Przykładowo, na terenie archidiecezji wrocławskiej działa od niedawna parafialna Fundacja Ochrony Życia, która zajmuje się m.in. zbieraniem środków przeznaczonych na pomoc potrzebującym rodzinom. Jej cele jasno przedstawił metropolita wrocławski, abp Marian Gołębiewski w specjalnym liście do wiernych: „Fundacja ma stać się widocznym znakiem i skutecznym wyrazem zatroskania Kościoła na poziomie parafii ochroną ludzkiego życia od poczęcia i wsparcia rodzin przeżywających szczególne trudności”.
Zostaw wiadomość
Potencjał drzemiący w polskich parafiach jest naprawdę ogromny. Są rzecz jasna parafie biedniejsze i bogatsze, bo taka jest naturalna konsekwencja silnego rozwarstwienia majątkowego polskiego społeczeństwa. Niezależnie jednak od tego, czy ich proboszczowie chadzają w błyszczących lakierkach, czy w połatanych butach, polskie parafie łączy jedno: realna możliwość aktywizacji parafian. Trzeba jedynie znaleźć odpowiedni kod porozumienia i wyzwolenia energii wiernych – zawsze na miarę ich możliwości. A jest to niełatwe, bo lata komunizmu zrobiły swoje i w społeczeństwie polskim tkwi nadal głęboko zakorzeniona niechęć do aktywności społecznikowskiej i wszelkiej działalności non-profit. Niełatwe, nie znaczy jednak, że niemożliwe.
Potrzebą chwili są więc dziś kapłani i proboszczowie z gatunku „szaleńców Bożych”, gotowi postawić na nogi całą swoją owczarnię, byle tylko pomóc choćby jednej owieczce, której dzieje się krzywda. Tacy, którzy nie zawahają się wyjść poza bezpieczne kościelne mury, wstrząsnąć sumieniami wiernych, zachęcić ich do konkretnych działań. To musi być mocny, ale prosty komunikat, sprowadzający się w istocie do jednego zdania: każda pomoc jest cenna. Jeśli nie możesz służyć potrzebującemu swoim czasem lub środkami finansowymi, to chociaż daj znać w parafii, że taka osoba istnieje i czeka. Po prostu zostaw wiadomość. Albo inaczej: chcesz pomóc, masz możliwości finansowe, możesz dać pracę, ale nie wiesz komu? Przyjdź do parafii. Zostaw wiadomość. I to naprawdę działa, czego najlepszym przykładem są dziesiątki parafialnych biur pośrednictwa pracy, które pod względem skuteczności i rozeznania potrzeb rynku biją najczęściej na głowę wszelkie oficjalne „pośredniaki”. Takich inicjatyw jest jednak nadal stanowczo zbyt mało.
I wreszcie, kto wie czy nie najtrudniejsze zadanie: szczery „finansowy rachunek sumienia” całej parafii. Solidny, czysto ekonomiczny bilans: mam tyle i tyle, potrzebuję tyle i tyle, wydaję na zbędne rzeczy tyle i tyle, na pomoc innym mogę dać tyle i tyle, albo przeciwnie – nie mogę dać wcale. Taki rachunek ma głęboki sens, ale tylko pod jednym warunkiem: otóż, w piersi muszą uderzyć się wszyscy, bez wyjątku: od pojedynczego wiernego, aż po samego księdza proboszcza. Nie, nie jest to wcale tani populizm, efekciarska pokazówka ani tym bardziej socjalistyczno-sentymentalne „pitu--pitu”. Bo w czasach głębokiego kryzysu gospodarczego liczy się przede wszystkim realna pomoc mierzona w konkretnych liczbach.
Więcej niż miska zupy
Wszystkie powyższe postulaty mają swoje realne uzasadnienie, bo wynikają z tradycyjnego, głębokiego umocowania parafii w życiu naszego społeczeństwa. Parafia jest więc naturalnym, najbardziej oczywistym miejscem, w którym człowiek w potrzebie szuka pomocy. On ma wręcz prawo jej tam szukać! W takim miejscu nie trzeba się wstydzić własnych problemów i rozterek – jesteśmy wszak wspólnotą Kościoła, która ma na religijnych sztandarach wypisaną miłość bliźniego. Co więcej, nasza polska cząstka Kościoła powszechnego jest wspólnotą, która doskonale pamięta jeszcze czasy późnego komunizmu, kiedy to przytłaczająca większość rodzin korzystała z zachodnich darów rozdawanych w przykościelnych salkach parafialnych. W naszej polskiej mentalności pomoc kościelna traktowana jest zatem jako coś zupełnie naturalnego.
Głodnych nakarmić to jednak nadal zbyt mało. Prawdziwa parafialna pomoc nie może ograniczać się jedynie do dawania chleba. Bo jeśli się na tym poprzestanie, to w istocie będzie to niewiele więcej, niż czynią państwowa i samorządowa opieka społeczna, działające w myśl hasła: „Weź już ten swój talerz zupy i odejdź stąd, namolny kliencie”. Dla Kościoła, dla parafii dopiero w tym momencie zaczyna się prawdziwa praca. Bo jeśli dajesz chleb, musisz też dać nadzieję i duchowe pocieszenie. Nadzieja płynąca z wiary, poczucie bycia częścią wspólnoty – tak często lekceważone przez oficjalne instytucje opieki społecznej – potrafią czynić cuda. I dlatego właśnie w chwilach kryzysowych ludzie tak chętnie garną się do kościołów. „Jak trwoga, to do Boga” – to wcale nie musi być negatywne stwierdzenie.
I tej ludzkiej otwartości nie można zmarnować ani stracić. Potrzebne jest mądre, rozważne duszpasterstwo. To nie jest dobry czas na fundowanie złotych ozdób w kościele ani na gromowładne kazania wzywające do wyrzeczeń i cierpień, bo zdesperowani, głodni ludzie tego po prostu nie przyjmą. Oni oczekują dziś przede wszystkim zrozumienia, umocnienia i miłości. Trafnie ujął to ks. prof. Jan Sochoń, pytany przez KAI o najważniejsze wyzwania stojące przed Kościołem w 2012 roku. Jego zdaniem musi to być „Kościół wiarygodny, głoszący Chrystusa, wrażliwy na ludzi poranionych, ubogich, odrzuconych, świadczący o prawdzie wiary (…)”.
I właśnie Kościół wrażliwy – to jest najlepsza odpowiedź na czasy kryzysu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.