Wyśmiać starość

Tygodnik Powszechny 27/2012 Tygodnik Powszechny 27/2012

Trzeba ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać starości. Trzeba się śmiać z własnego lęku.


I teraz, po czasie, dociera groza tego wszystkiego?

Ja tę grozę czułam także wtedy, tylko, widzi pani, groza była i w nas. A ja najbardziej się bałam o mojego brata, który był dla mnie najważniejszy na świecie. Był dwa i pół roku starszy ode mnie, wiedziałam, że kończy podchorążówkę, że zaczął nielegalne studia i lęk o niego był najsilniejszy. Nasz ojciec pracował w podziemnym magistracie, ja uczyłam się na tajnych kompletach i robiłam konspiracyjne kursy służby sanitarnej. Więc cały dom siedział na beczce prochu i wiele było źródeł lęku. I ten lęk o biednych Żydów w getcie już nie docierał, już się nie mieścił.

Nie próbuję bić się w piersi, ale wiem, że tego zabrakło. Wie pani, kiedy jeździłam do moich dziadków na wieś, to wyruszałam z Dworca Gdańskiego. Jechało się tramwajem, siedemnastką chyba, pod murami getta. Wiedziałam, że tam jest getto, i tyle. Nie, nie żadne „Campo di Fiori”, nie pamiętam żadnej karuzeli pod murem, ale przecież nie o to chodzi, może tam coś stało.

Ja w głowie miałam jedną tylko myśl: czy Jędrek zdążył wrócić przed godziną policyjną, czy nie. Więc kiedy wiele lat później czytałam w „Tygodniku” słynny tekst, jak „biedny chrześcijanin patrzy na getto”, to coś odnajdywałam z tego myślenia. Czy raczej niemyślenia...

Teraz wynurza się z niebytu dużo świadectw, książek, dokumentów, więc może i własna pamięć tych zdarzeń łatwiej dochodzi do głosu?

Tak, to prawda. Ja też mam naszą rodzinną polsko-żydowską historię. Jednym z jej bohaterów – bo jest ich dwóch – jest mój teść, Witold Trzeciakowski. Nie zdążyłam go poznać, bo został rozstrzelany razem z żoną na ulicy w pierwszym dniu Powstania.

W wiele lat później, po 1989 r., kiedy mój mąż został ministrem w rządzie premiera Tadeusza Mazowieckiego, w prasie zagranicznej podano nazwiska członków tego rządu i ni stąd, ni zowąd sekretarka męża odebrała telefon z Londynu: ktoś pytał, czy ten pan Trzeciakowski ma zdeformowaną lewą rękę. Odpowiedziała, że tak. „A to on jest mój”, powiedział ten głos, z żydowskim akcentem. „I proszę mu powiedzieć, że ja jutro przylatuję z Londynu”. I to jest drugi bohater tej polsko-żydowskiej opowieści.

Miał na imię Maks, był chyba trochę starszy od mojego męża i, jak nam później opowiedział, zawdzięczał życie mojemu teściowi. Po wojnie wyjechał do Afryki, dorobił się fortuny i osiadł w Londynie. Nasz gość przyjechał nie tylko po to, żeby nam opowiedzieć swoją historię, a po części przecież i naszą, ale też dlatego, że czegoś tu szukał. Jakiejś zerwanej nici, mistycznej więzi, która łączyła jego ojca, żydowskiego handlarza z małego miasteczka z moim teściem, zamożnym warszawskim fabrykantem, który u tego handlarza kupował surowiec.

Ten handel był jakiś osobliwy, bo sprzedawca po dokonaniu transakcji wyrzucał dzieci z izby i rozmawiał z „gojem” za zamkniętymi drzwiami. O czym? Na pewno nie o interesach, bo Maks podsłuchiwał. Nie mówili o pieniądzach. Rozmawiali o filozofii, może o Bogu? Ale o czym dokładnie, nie wiadomo. To pozostało tajemnicą.

Nie wiadomo do dziś?

Nie. Możemy się tylko domyślać. I Maks przyjechał z dalekiego Londynu, w nadziei, że będzie w ten sam sposób rozmawiał z moim mężem, że to się powtórzy w drugim pokoleniu, że to się jakoś przerzuci, będzie dalej snuło... Że on złapie tę nić, uchwyci się jej jako jedynej końcówki pamięci. Bo cała jego rodzina zginęła.

On jeden się uratował, wyskakując z pociągu do Treblinki. A ojciec jeszcze w getcie dał mu adres mego teścia, który – tak się ułożyły okoliczności – mógł go uratować i uratował. Ci dwaj, którzy prowadzili te filozoficzne rozmowy w szydłowieckim sklepiku żelaznym, obaj zginęli. Jeden w Treblince, drugi na warszawskiej ulicy.

Więc mam poczucie, że przerwane zostało nie tylko ludzkie istnienie; że ten Żyd z „Pana Tadeusza” i „Wesela” żył dalej w Polsce, z kimś prowadził rozmowy, z kimś się spierał. > W różnych osobliwych miejscach, jakie by nam do głowy nie przyszły... I że to również zginęło, przepadło.

A Maks? Odnalazł tę nić?

Kiedy przyjechał do Polski na dłużej, mąż już był bardzo chory. Ale zaprzyjaźnił się z moim synem. To była dobra, serdeczna przyjaźń i trwała do śmierci Maksa w zeszłym roku. I dziś mój syn przyjaźni się z jego synem, który, oprócz interesów ojca w Londynie, prowadzi, jako pobożny Żyd a zarazem wychowanek Oksfordu, dysputy o tym, co mają ze sobą wspólnego wielkie religie monoteistyczne. Ale to już nie są tamte rozmowy na zapleczu sklepiku z żelastwem, tylko uczony dyskurs w wielkiej metropolii.

Nić się plecie?

Musi się pleść. Takie rzeczy nie umierają. Wie pani, Maks był pobożnym Żydem. Kiedy się ukrywał, szukał pomocy u zmarłych cadyków, opowiadał nam, że najgoręcej się modlił do Meira Jachiela Halewiego, rabina z Ostrowca, którego uważał za świętego. Zamknięty w ziemiance w stodole modlił się, żeby nikt ze wsi nie zauważył wokół stodoły najmniejszych oznak życia. A pod tę stodołę zaczął co noc przychodzić wiejski kundel, pewno coś zwęszył. I Maks modlił się o ratunek przed tym psem. I proszę sobie wyobrazić, że ten pies nagłe padł!

Przeżycia Maksa opisał Abram Lancman, jego przyjaciel, który uciekł z warszawskiego getta. Przetłumaczyłam tę książkę, a Władysław Bartoszewski na moją prośbę napisał do niej przedmowę. Książkę wydał Rytm.

Takie są te moje związki żydowskie...

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

TAGI| STAROŚĆ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...