Nie żyjemy już w państwie totalitarnym i dziś nikt nie zakazuje ewangelizacji. Czy będziemy potrafili przestrzec młodych przez życiowymi błędami i dać im nadzieję, że wielka miłość jest możliwa?
Niedawno między starymi rodzinnymi dokumentami znalazłem niewielką karteczkę opatrzoną pieczęcią parafii i podpisem księdza. Maszynowym pismem informowała, że skończyłem kurs przedmałżeński. Takie zaświadczenie otrzymywali po ukończeniu edukacji licealnej wszyscy, którzy uczęszczali na katechezę przy mojej parafii. Był to jeden z magnesów, który sprawiał, że na lekcje religii w ogóle chodziliśmy.
Katecheza lat osiemdziesiątych
Z samych katechez niewiele pamiętam: przekomarzanie się księdza z jednym z moich kolegów, który twierdził, że do małżeństwa już jest gotowy; katecheta dopytywał żartobliwie, czy ma… „żenidło”. Pamiętam jedną kartkówkę, w której jako uzasadnienie sensu małżeństwa rezolutnie zacytowałem zasłyszane gdzieś porzekadło, że nieszczęście pół-szczęściem bywa razem z żoną, a radość z nią dzielona nawet podwojoną…, a potem dziwiłem się, że za moją wybitną – jak mi się wtedy wydawało – elokwencję otrzymałem tróję… Dziś mogę jedynie domniemywać, że skoro na kartkówce padło takie pytanie, to pewnie ksiądz podawał wcześniej jakieś teologiczne uzasadnienie sensu i celu małżeństwa, ale mnie to umknęło…
Nietrudno się domyśleć, że mój stosunek do tych lekcji na pewno nie był zadowalający. Warunki zewnętrzne też nie były najlepsze, bo zajęcia odbywały się w dużej sali, która mieściła dobrze ponad setkę uczestników ze wszystkich równoległych klas licealnych, a nawet z innych szkół średnich naszego miasteczka. Samo to wystarczało, żeby dziś nic nie móc powiedzieć zarówno o ówczesnym poziomie nauczania, jak i o jego zawartości merytorycznej.
Kiedy po latach wpadł mi w ręce mój zeszyt od religii, zdziwiłem się nawet, że ksiądz dyktował nam sensowne notatki o historii Kościoła (wymieniał ojców łacińskich i greckich) albo o II Soborze Watykańskim, ale to mogłem dopiero docenić z perspektywy moich studiów teologicznych, a samych treści głoszonych na szkolnej katechezie niemal w ogóle nie pamiętam. Moja uwaga była wtedy zaprzątnięta zupełnie czymś innym. Zaświadczenie o przebytym kursie przedmałżeńskim zupełnie nie odwzorowywało prawdy o poziomie mojego przygotowania do małżeństwa, kiedy w wieku dziewiętnastu lat kończyłem liceum.
Więcej pamiętam z lekcji przygotowania do życia w rodzinie, które odbywały się w ramach szkolnych lekcji wychowawczych; pewnie dlatego, że w klasie, która mieści dwadzieścia kilka osób, inaczej się słucha. Z drugiej publiczne czytanie „Sztuki kochania” Michaliny Wisłockiej było wystarczającym magnesem, by przyciągnąć i skupić rozbieganą uwagę nastolatków, nawet jeśli do lektury nie były wybierane te najbardziej pikantne fragmenty (tylko takie, które mogły kształtować w miarę realistyczne patrzenie na związek kobiety i mężczyzny, z jego wymaganiami dojrzałości).
Być może pouczającą lekcją były również dwa obyczajowe skandale, które wstrząsnęły naszą małą społecznością. Pierwszy to zajście w ciążę mojej koleżanki z siódmej klasy szkoły podstawowej i jej ślub z szesnastoletnim ojcem dziecka. Późniejszy widok dobrze zapowiadającej się uczennicy, która nagle musiała przerwać edukację, pójść do pracy i podjąć wszystkie obowiązki dorosłego życia, stał się ważnym ostrzeżeniem przed zbyt szybkim pragnieniem korzystania z praw dorosłych. Cena za to wydawała się zbyt wysoka.
Drugi skandal o podobnym charakterze miał miejsce w drugiej klasie liceum. Tu znowu „pierwszy raz” okazał się brzemienny w skutkach, mimo że – jak głosiła szeptana wieść – nie przyniósł młodej kobiecie żadnej satysfakcji. Znowu szybki ślub i przerwanie szkoły, a w rezultacie znaczne utrudnienie dobrego startu życiowego okazało się ceną za chwilę zapomnienia.
To były ważne lekcje, w których za katedrą stawało samo życie, a cudze błędy i ich konsekwencje pokazywały, jak ważną dziedziną jest seksualność i jaka z nią łączy się odpowiedzialność.
Początki poradnictwa rodzinnego w Kościele
Nie wiem czy opisywane tu doświadczenia były typowe dla mojego pokolenia, ale myślę, że statystycznie tak mogło wyglądać „przygotowanie do małżeństwa” w dużej części parafii w latach osiemdziesiątych XX wieku. Robiono, co było można, a władze PRL na pewno tego nie ułatwiały. Wprawdzie w końcu lat pięćdziesiątych pionierskie kursy przedmałżeńskie rozpoczynał jeden z duszpasterzy akademickich przy parafii świętego Floriana w Krakowie ksiądz dr Karol Wojtyła, a potem jako biskup obligatoryjnie wprowadzał je w całej archidiecezji, ale nietrudno zauważyć, że był to nietuzinkowy ksiądz i wybitny biskup, no i było to w wielkim Krakowie, a nie w prowincjonalnym miasteczku, z którego pochodziłem. Książka „Miłość i odpowiedzialność” – zapis kulowskich wykładów Karola Wojtyły – jest nie tylko dokumentem z dawnych czasów, ale ważnym źródłem inspiracji dla dzisiejszego duszpasterstwa. Biskup Karol Wojtyła z czasem zaangażował sztab ludzi, którzy współtworzyli z nim poradnictwo rodzinne, a wielkie zasługi w tych pracach miała doktor Wanda Półtawska.
W podobnym czasie w diecezji katowickiej z inicjatywy biskupa Herberta Bednorza przy parafii katedralnej powstało chyba pierwsze w Polsce poradnictwo rodzinne. Była to odpowiedź na ustawę o dopuszczalności aborcji na życzenie, którą w 1956 roku uchwalił Sejm PRL. W pierwszym okresie swojego istnienia poradnictwo to koncentrowało się przede wszystkim na uczeniu naturalnych metod regulacji poczęć (które wtedy ograniczały się chyba jedynie do metody termicznej), aby przyzwolenie ze strony władz państwowych nie spowodowało, że zabijanie nienarodzonych stanie się jedną z metod antykoncepcyjnych powszechnie praktykowanych w rodzinach. Organizacja poradni została powierzona lekarzowi psychiatrze, Elżbiecie Sujak[1]. Ciekawe, że po uzyskaniu doktoratu osoba ta w latach osiemdziesiątych XX wieku z nadania ojca rektora Alberta Krąpca OP została pierwszym wykładowcą seksuologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.