Droga

Gdybyś znalazł się w Foncebadon, nigdy nie pomyślałbyś, że ktoś może mieszkać w takiej chatce. Stara, zaniedbana, z małymi, brudnymi oknami, żółtymi foliami zamiast firan, wystającą z dachu rurą robiącą za komin, ze zwisającymi drzwiami, mnóstwem rupieci przed domem. Znak, 1/2010



Maria

Czytelniku, gdybyś znalazł się w Foncebadon, nigdy nie pomyślałbyś, że ktoś może mieszkać w takiej chatce. Stara, zaniedbana, z małymi, brudnymi oknami, żółtymi foliami zamiast firan, wystającą z dachu rurą robiącą za komin, ze zwisającymi drzwiami, mnóstwem rupieci przed domem.

Maria nie lubi pielgrzymów. Choć boom na Camino de Santiago trwa już prawie dziesięć lat, nadal nie zmieniła swojego zdania na ich temat. – Zakłócamy jej odwieczny spokój – mówi Rafa, administrator albergue w Foncebadon, mój przewodnik. – I nie ma się co dziwić – przez dwadzieścia lat Maria i jej syn byli jedynymi mieszkańcami wioski. Rozmawiała tylko z nim albo z krowami, owcami i kozami, które są jej najwierniejszymi przyjaciółmi. Już nieraz groziła pielgrzymom kijem, krzyczała, że chodzą po jej Foncebadon. Nie rozumie ducha wędrówki. „W życiu trzeba pracować, a nie łazić bez celu”, uważa.

O Marii rozmawiam z jej sąsiadką, która – jak większość mieszkańców wioski – w latach 70. wyjechała do Madrytu. Mówi, że Maria jest dziwna.

– Dlaczego nie lubi pielgrzymów? Po pierwsze, zabito jej psa, a wiadomo, jaki Maria ma stosunek do zwierząt. Po drugie, okradziono ją. Do tej pory nie ustalono, czyja to sprawka, ale zdarzyło się to podczas wzmożonego ruchu na Camino de Santiago, dlatego Maria winą obarcza pielgrzymów. I pewnie nigdy ich nie polubi.

Marię spotkałam tylko raz. Siedziałam właśnie na ganku albergue i notowałam w zeszycie. Najpierw usłyszałam głębokie, charczące sapanie. Odwróciłam się, ujrzałam tęgą, sędziwą kobietę, niegustownie ubraną, której podejście pod górkę sprawiało nie lada problem. Dookoła niej biegały kozy z dzwoneczkami na szyi. „Buenos dias” (dzień dobry), chciałam rozpocząć rozmowę. Nie odpowiedziała. Nawet nie spojrzała. I jakby przemieniła mnie w słup soli, bo nie poszłam za nią, żeby podjąć kolejną próbę.

Ventosa

Fascynują mnie małe wioski, oddalone od cywilizacji, żyjące własnym życiem, z ludźmi spotykającymi się wieczorami na ławeczce przed domem i spędzającymi długie godziny na rozmowie.

Trudno się do Ventosy dostać, z Logrono kursuje zaledwie jeden autobus dziennie. I pewnie niedługo połączenie wycofają, bo wioska się wyludnia. W 1920 roku w Ventosie było trzystu pięćdziesiąt jeden mieszkańców, w 1999 już tylko stu trzydziestu sześciu. Jest tu stary kościółek, dawny szpital dla pielgrzymów, jest też nowe schronisko.

Nowe i prywatne (privado), dlatego niektórzy w ogóle nie biorą go pod uwagę. Po pierwsze, jest droższe od parafialnych i miejskich. Po drugie, wielu uważa, że prawdziwy pielgrzym nie śpi w albergue privado, ale ludzi myślących w ten sposób jest coraz mniej. „Jak człowiek jest zmęczony, to śpi gdziekolwiek”, powtarzają coraz częściej pielgrzymi.

Hospitalerą jest Jutta. Austriaczka, od dwudziestu lat mieszkająca za granicą. Dobra, pomocna, ale powściągliwa. Mnie pozostawia dużo wolności i daje oddzielny pokój. Na początku nie bardzo mi się to uśmiecha, później jej decyzja okazuje się zbawienna.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...