Wyszliśmy spod płaszcza Gogola

Wiarę praktykowano w ukryciu. Ludzie po prostu się bali i ten strach prześladował ich już do końca życia. W dzieciństwie i młodości dużo czytałem. Znosiłem do domu wiele książek, także w języku polskim. Moja mama była przerażona. Życie Duchowe, 56/2008



Warunki życia były więc trudne.

Były skrajnie trudne. Przesiedleńcom nie służył tamtejszy surowy klimat. Ludzie zaczęli chorować, zwłaszcza starsi i dzieci. Codziennie na dyzenterię lub dur brzuszny umierało kilka osób, zdarzało się nawet, że całe rodziny. W Zielonym Gaju istniał co prawda punkt felczerski, ale ze względu na brak lekarstw chorzy praktycznie nie otrzymywali żadnej pomocy. Wtedy właśnie zmarła siostra mojej matki. Zmarło też kilku dalszych krewnych.

Brakowało także żywności. Mieszkańcy przywiezione ze sobą sprzęty domowe wymieniali na jedzenie w pobliskich rosyjskich wioskach – Daszce-Nikołajówce i Nowobriłówce. Ja nie pamiętam tak trudnych czasów. Urodziłem się dużo później. Moi starsi bracia – Mieczysław i Władysław –wspominają jednak, że cukier zobaczyli dopiero, kiedy mieli dziewięć lat, a jabłko jeszcze później. Mydło wyrabiano jakimś domowym sposobem z sody kaustycznej; nie było żadnego drewna ani węgla, więc w piecach palono słomą albo kurajem, którego wyschnięte kuliste krzaki przetaczały się przez wioskę, gnane stepowym wiatrem. Niektórzy na opał zrywali burzan i suszyli go albo wykorzystywali do tego celu wysuszony krowi nawóz. Naprawdę nie wiem, jak to możliwe, że mimo wszystko nie zamarzli.

Polacy zesłani do Kazachstanu aż do roku 1956 podlegali nieustannie nadzorowi komendanta, który był w każdej wsi. Bez jego pozwolenia nie można było na przykład opuszczać miejsca zamieszkania. Jeden z moich braci opowiadał, że pewnego dnia komendant przyszedł do szkoły na lekcję i usiadł obok niego w ławce, a w kaburze miał pistolet. Był uzbrojony, chociaż wszyscy wokół byli bezbronni. Przesiedleńców traktowano więc jako grupę niebezpieczną dla społeczeństwa. Co dziesięć dni każdy dorosły musiał zgłaszać się w urzędzie gminnej rady do tak zwanej rejestracji. Mimo to zdarzało się, że młodzi ludzie uciekali do miasta, na przykład do Karagandy. Jak potem radzili sobie bez dokumentów – tego nie wiem.

Poza tym spośród mieszkańców wioski werbowano tajnych współpracowników. Donosicielstwo było straszliwym znamieniem tamtych czasów. W Zielonym Gaju za głównego konfidenta uważano człowieka o nazwisku Stańczyk. Starsi ludzie doskonale pamiętają jego charakterystyczną postać w brudnym, zniszczonym kożuchu i z ogromną paczką cukierków w garści. Donosiciele nie próżnowali, więc wśród przesiedleńców były aresztowania. Pierwsze miały miejsce już w 1938 roku. 18 grudnia 1941 roku został zatrzymany mój dziadek ze strony matki.

Z jakiego powodu?

Mój dziadek, Andrzej Michajłowicz Andrzejewski, urodził się w 1886 roku w Galicji we wsi Raków. W czasie pierwszej wojny światowej, jako żołnierz armii austro-węgierskiej, dostał się do niewoli rosyjskiej. Będąc w niewoli na Ukrainie, ożenił się z Polką Heleną Antonówną Orzechowską. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, młoda para wyjechała do Galicji, po jakimś czasie jednak wróciła na Ukrainę i tu z niemałym trudem udało im się kupić ziemię i dom.

Dziadek jako były obywatel Austro-Węgier znał niemiecki i w Kazachstanie utrzymywał kontakty z Niemcami, którzy także zostali tu deportowani. Lubił sobie wypić i przy okazji jakiejś zakrapianej biesiady powiedział, że Niemcy są dobrze uzbrojeni, więc mogą wygrać rozpoczętą kilka miesięcy wcześniej wojnę z Rosją Radziecką. Jego słowa słyszało kilka osób, między innymi donosiciel o nazwisku Baszyński, który później został przewodniczącym kołchozu.

O całym „zdarzeniu” powiedział komu trzeba i dziadka aresztowali. Niewykluczone, że całe zajście zostało zaaranżowane. Były przecież w tamtych czasach plany do realizacji, także jeśli chodzi o liczbę ujawnianych „wrogów ludu”. Do domu dziadka przyszedł komendant Sorokin i razem z dwoma „towarzyszami” zaczęli przeszukiwać pomieszczenia. Zarekwirowali modlitewniki, książki religijne i jakieś dokumenty. Wszystko – jak mówiła moja matka – zostało później przez nich spalone w Urzędzie Gminnej Rady, w piecu.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...