Trzeba ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać starości. Trzeba się śmiać z własnego lęku.
Coś jeszcze się zmieniło w Pani myśleniu o świecie?
Młodość ma kanciaste poglądy, i tak być powinno. Dzisiaj moje poglądy są bardziej obłe. Mogę kogoś nie lubić, ale staram się wzbudzić w sobie wyrozumiałość. Wyrozumiale patrzę na przykład na tych młodych, którym wszyscy zarzucają wulgarność. Rzeczywiście używają okropnego języka, ale kiedy spotykam w okolicach Wawelskiej młodzież ze Staszica i słyszę – niestety często – te „kurwy”, zawsze podchodzę i bardzo spokojnie zwracam młodemu człowiekowi uwagę. I zwykle słyszę zażenowane: „ale przecież ja nie do pani”. Wiem, że nie do mnie, mówię, ale czy koleżanka, która idzie obok, musi być w ten sposób obrażana? No i rozstajemy się w przyjaźni. Jeszcze nikt mi nie nabluzgał, a staram się zawsze reagować.
Podoba się Pani ten świat, który widzimy dookoła?
Tak, tak, o takim marzyłam – żeby było jak dawniej. Są ludzie przyzwoici i nieprzyzwoici, porządni i nieporządni, uczciwi i nieuczciwi, zawsze tak było. Jeśli są gorszące kłótnie polityczne, to nie z braku demokracji, która uniemożliwia porozumienie, tylko dlatego, że ktoś dąży do awantury.
Dzisiaj wszystko zależy od nas samych. Przeszliśmy przez piekło. Może trzeba przejść przez piekło, żeby wrócić do podstawowych prawd?
A jak Pani to robi, że ma Pani tyle werwy?
Ach, zupełnie nie narzekam, ja miałam bardzo szczęśliwe życie. Miałam kochanych ludzi wokół siebie, mam do dzisiaj, cóż można mieć więcej?
Niczego nie brakuje?
Jak się ma 84 lata, to brakuje przyjaciół, bo większość odchodzi. Miałam teraz drobną operację i Julia, moja przyjaciółka, dzwoniła do mnie codziennie, a kiedy starałam się bagatelizować sprawę, bo istotnie była drobna, to słyszałam: wiesz, ale nas już zostało tak niewielu. I to prawda. Z naszego pokolenia tylko pojedyncze osoby.
Brak mi też poczucia, że mogę się jeszcze zawodowo na coś przydać. Byłam tylko skromną, choć cenioną tłumaczką i te kilkadziesiąt tomów pozostawało wciąż otwartym dorobkiem. A dzisiaj grozi mi to, że mój dorobek to już zamknięta całość... Więc się bronię przed poczuciem, że jestem tylko emerytką. I wie pani, nawet próbuję coś pisać, nie wiem, co z tego wyniknie. Po prostu, żeby ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać.
Żeby się czemu nie dać?
Starości.
Przemijaniu?
Nie. Przemijaniu trzeba się dać, trzeba kiedyś umrzeć, tylko trzeba się śmiać z własnego lęku.
Można się z tego śmiać?
Można, można, tak.
Jak to?
Bo to jest po prostu krok. Trzeba ten krok zrobić. Bardzo by było miło, żeby ten krok był estetyczny, o tym się też myśli. Nie wiem, czy każda staruszka się pani do tego przyzna, ale myśli się o estetyce odchodzenia, na tym polega nasza kokieteria.
Żeby ładnie wyglądać?
Żeby to nie było takie nieestetyczne...
Co się jeszcze myśli o tym ostatnim kroku?
Mam chyba wielką łaskę, łaskę wiary. Nie tyle intelektualnej, ile poczucia metafizycznej wspólnoty z moimi, którzy odeszli. Oni gdzieś są, gdzieś się tutaj kręcą.
Czyli ten krok będzie w ich stronę?
Tak, oni mi podadzą rękę. Nie czuję lęku, a to jest chyba ważne.
Wie pani, moja matka miała piękny głos i często śpiewała, w domu zawsze był fortepian, nawet w czasie okupacji. Wieczorami siadała do fortepianu i śpiewała pieśni Moniuszki, Karłowicza, Szymanowskiego. Takie smutne ale przecież takie piękne... Może coś usłyszę? Nie, nie czuję lęku. Przede wszystkim trzeba się z własnej niedołężności śmiać, wyśmiać ją do końca. Jak najwięcej poczucia humoru, oto jest ratunek dla starców.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.