Trzeba ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać starości. Trzeba się śmiać z własnego lęku.
Anna Przedpełska-Trzeciakowska o sobie:
Urodziłam się 5 lipca 1927 r. w Warszawie. Ojciec – inżynier dróg i mostów, po wojnie specjalizujący się w zastosowaniach kamienia budowlanego; matka ukończyła klasę śpiewu w Wyższej Szkole Muzycznej. Wykształcenie: matura w Kielcach, anglistyka na UW. Do 1939 r. uczyłam się w szkole im. Cecylii Plater-Zyberkówny. Dalsza nauka organizowana była tajnie przez tę samą szkołę, ponieważ okupant nie pozwalał na naukę ponadpodstawową. Od 1943 r. odbywałam równolegle kursy sanitarne, prowadzone przez AK, po ich ukończeniu – przysięga. W 1944 r. Powstanie Warszawskie, służba sanitarna w Śródmieściu-Południe. Brat Andrzej, podchorąży AK, zginął w Powstaniu.
Potem matura w Kielcach i powrót do Warszawy. Anglistyka na UW, od 1950 r. praca w Czytelniku. Od 1955 r. byłam już „wolnym strzelcem”, tłumaczyłam Jane Austen, Charlesa Dickensa, Walter Scotta, George Eliota, Josepha Conrada, Jamesa Hogga, a także T.S. Eliota oraz Williama Faulknera. Napisałam książkę o siostrach Brontë – „Na plebanii w Haworth”. Nagrodę Pen Clubu otrzymałam z rąk Jana Parandowskiego.
Mój mąż Wojciech Trzeciakowski był ekonomistą, doradcą „Solidarności”, uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu z ramienia „Solidarności”. Minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zmarł w 2004 r.Przez lata przewodniczyłam Klubowi Tłumaczy przy Związku Literatów Polskich. W stanie wojennym zajęłam się organizowaniem paczek dla internowanych kolegów. Pracowałam w Prymasowskim Komitecie Pomocy Internowanym i Uwięzionym przy kościele św. Marcina w Warszawie.Po 1989 r., wraz z koleżankami-platerkami, zajęłam się rewindykowaniem, odbudową i ponownym uruchomieniem mojej szkoły. Mam trzech synów.
JUSTYNA DĄBROWSKA: Jak to jest, kiedy się ma 84 lata i patrzy się wstecz na swoje życie? Czy widok, który się rozpościera, jest taki, jakiego się człowiek spodziewał, czy całkiem inny? Co się okazało cenne, a co zupełnie błahe?
ANNA PRZEDPEŁSKA-TRZECIAKOWSKA: Obawiam się, że moja odpowiedź wyda się banalna, ponieważ tym, co się okazało w moim życiu najważniejsze, są dzieci. Zabrzmi to na pewno zwyczajnie, bo rzecz jest zwyczajna.
I wie pani, to się stało niejako przypadkiem, bo ja nigdy nie byłam szczególną entuzjastką dzieci i macierzyństwa. Miałam tylko bardzo silne poczucie obowiązku. Wiedziałam, że sprawa mojego dziecka jest ważniejsza od wszystkiego, co będzie mu stało na drodze... i z tego coś wyniknęło. Ku mojemu zdumieniu!
Skąd Pani wiedziała, że dziecko jest na pierwszym miejscu?
Nie wiem. Pewnie z domu. Z domu się wynosi ważne rzeczy. Nie uważam się za osobę konserwatywną, ale wydaje mi się, że to nasze dzisiejsze rozpłynięcie się, rozbulgotanie, rozchybotanie świata wartości ogromnie nas kaleczy.
Czego nas pozbawia?
Przede wszystkim poczucia trwałości. Dzięki niej można sobie w 84. roku życia powiedzieć: mam troje dzieci, przyzwoicie je wychowałam, to są przyzwoici ludzie. I jeszcze jedno: bardzo się kochają, oni we trójkę, i mnie, na czubku. I to jest sukces mojego życia – tak to widzę dzisiaj. Ale dwadzieścia lat temu nie odpowiedziałabym w ten sposób, ani trzydzieści lat temu, ani dawniej, bo uważałam, że po prostu tak się toczy życie. Wszystko zdawało się oczywiste.
Miała Pani busolę.
Miałam cudowną matkę, która była dla mnie punktem odniesienia. Dom, który nam stworzyła, był przede wszystkim ciepły.
To był inteligencki dom warszawski, ojciec był inżynierem budowlanym. Rodzice pobrali się bardzo młodo, z wielkiej miłości, ale bez wielkich pieniędzy, ojciec dopiero kończył studia, więc na początku byli na utrzymaniu rodziców z obu stron. Znalazłam kiedyś – jeszcze przed wojną – ich książkę rachunkową.
A w niej?
Dokładnie spisane przychody – tata Wędrowski, czyli ojciec mamy: tyle milionów (bo to były miliony, czas po reformie Grabskiego), tata Przedpełski: tyle. I potem były wydatki: śledź, kino, coś tam i na dole podsumowanie – brak w kasie: trzydzieści albo czterdzieści, albo pięćdziesiąt milionów.
Tak wyglądało ich życie i byli szczęśliwi. A potem przyszliśmy na świat my, mój brat i ja – pewno rodzicom nie było lekko. Ojciec skończył studia i zaczął, jako inżynier, prowadzić przedsiębiorstwo. Później specjalizował się w kamieniu budowlanym. Pomału firma nabierała wiatru w żagle, ale w latach trzydziestych na dobre imię przedsiębiorstwa trzeba było długo pracować. Mimo to oboje z bratem zostaliśmy oczywiście posłani do tych samych szkół, do których chodzili ojciec i matka, Jędrek do Górskiego, a ja do Platerki.
To były koleiny, w które się wstępowało, i dlatego czasami myślę – kiedy porównuję swoje życie z życiem niektórych rówieśników – że miałam łatwe wybory, bo wchodziłam w uformowane już, gotowe bruzdy.
W domu nie mówiło się o patriotyzmie czy służbie społecznej, bo to nie był język przedwojennej inteligencji, ale wejście do AK było sprawą oczywistą. Brat powstaniec – to też było oczywiste. I potem, po 1945 było oczywiste, że trzeba robić wszystko, żeby nie dać się „im” wdeptać w ziemię, bo „to” musi minąć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.