Chcą, żebym się zaciągnął na wojnę. Nie na tę prawdziwą, co się toczy „gdzieś daleko” na Bliskim Wschodzie czy na wschodniej Ukrainie. Na tę swojską — polską zimną wojnę religijną.
Barykady już ustawione. Armie gotowe. Maruderów każdego dnia mobilizują jedynie słuszne rozgłośnie radiowe, gazety i portale internetowe. Na miejskich placach spotykają się manifestacje za i przeciw. Tęcza znowu płonie, komuś kneblują usta, kogoś wyrzucają z pracy, następnego obrażają, więc się odwzajemnia... Obóz postępu walczy z obrońcami tradycji, nihiliści z talibami, fundamentaliści laiccy z religijnymi.
Harcownicy obu armii znakomicie czują się w swoich rolach. Widują się każdego dnia w studiach telewizyjnych, ale nawet na siebie nie patrzą. Pozornie ze sobą dyskutują. Ale nawet gdy do siebie mówią, to ze sobą nie rozmawiają. Nawet jeśli siebie słuchają, to przecież nie po to, żeby dobrze zrozumieć, lecz po to, żeby umiejętnie odpowiedzieć. Tak odpowiedzieć, żeby zdyskredytować i pogląd, i tego, kto go głosi. Bo on nie tylko ma inne zdanie, inny pogląd na świat — on jest wrogiem!
Nic dziwnego, bo to przecież wojna. Zimna, ale wojna. A wojna jest nie na żarty, lecz na śmierć i życie. Wroga trzeba zniszczyć, a przynajmniej zmusić do poddania się. Moje ma być na wierzchu, a najskuteczniejszym narzędziem temu służącym jest — choćby metaforyczne — wyeliminowanie drugiego. Czasem już nawet nie metaforyczne, bo przekrzykując się, harcownicy coraz częściej zaczynają mówić, że w Polsce nie powinno być miejsca dla takich jak ten drugi czy ta druga. Oni powinni wyjechać, co najmniej na emigrację wewnętrzną — a wtedy przestrzeń publiczna będzie... nasza!
Mówią więc do siebie w tych telewizjach, ale się nie spotykają. W gruncie rzeczy się mijają. Bo na spotkanie nie ma już ani przestrzeni, ani woli. „Wojownicy” ze strony chrześcijańskiej mają autentyczne poczucie misji. Przed kolejnymi programami telewizyjnymi apelują na portalach społecznościowych do swych zwolenników o wsparcie modlitewne. Przekonani są, że walcząc na arenie (czytaj: ekranie), dają publicznie świadectwo swojej wiary, są „żołnierzami Chrystusa”. Owszem, z rzadka zdarza się usłyszeć przejmujące świadectwo, częściej jednak jest to po prostu telewizyjna walka gladiatorów. A słupki oglądalności skaczą!
Wszyscy „wojownicy” przekonują, że to właśnie oni są dyskryminowani i spychani na margines. Dobrze czuć się prześladowanym — to dodaje pewności, że się walczy o słuszną sprawę. Można wtedy również szantażować moralnie „cieniasów” z własnego obozu, co się jeszcze ociągają. Wmawiać im, że tu chodzi o sprawy wagi najwyższej. A w takiej sytuacji opuszczenie linii frontu oznacza dezercję, zdradę, zaparcie się. Trzeba być za albo przeciw.
Najbardziej katolicka litera w alfabecie
A ja na tę wojnę nie pójdę. Z wielu powodów.
Po pierwsze, bo religia mi nie pozwala. Jestem chrześcijaninem, więc mam zło zwyciężać dobrem. Nieprzyjaciół mam kochać, a nie zwalczać. Nie mogę oczywiście być naiwnym pięknoduchem — muszę dostrzegać, że nieprzyjaciele istnieją i działają, czasem przebiegle. Ale celem mojego działania nie może być zniszczenie przeciwnika, symboliczne strącenie go do piekła. Nasz Mistrz uczył: „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!” (Mt 7,12)[1]. A Jego Kościół ma być czytelnym znakiem jedności całego rodzaju ludzkiego, nie zaś grupą interesów, broniącą praw katolików. Ideologiczni bojownicy poczytują sobie za cnotę demaskowanie wrogów, dla mnie natomiast postawa katolicka to myślenie „i—i”, nie zaś „albo—albo” (dlatego „i” wydaje mi się najbardziej katolicką literą w alfabecie).
Po drugie, tej wojny nie ma — to kreacja ideologiczno-propagandowa. Używanie wojennych metafor dla opisania publicystycznych i politycznych sporów w demokratycznym państwie to duże (choć powszechne) nadużycie i lekceważenie tragedii tych, którzy muszą naprawdę walczyć w obronie swojej wiary czy ojczyzny. Idąc na wojnę, ludzie narażają własne życie. Polscy „wojownicy” mogą być o nie spokojni (trudno się oprzeć wrażeniu, że niektórzy wręcz chcieliby zostać męczennikami — bezskutecznie jednak). Zatem bicie na alarm — z jednej strony, że katolicy są w Polsce prześladowani, a z drugiej strony, że żyjemy w państwie wyznaniowym — więcej mówi o tych, którzy takie tezy wygłaszają, niż o rzeczywistości.
Po trzecie, to nie moja wojna — nawet gdyby rzeczywiście się toczyła. Ci, którzy twierdzą, że walczą w imię tego, co dla mnie najcenniejsze, w istocie walczą nie w obronie wiary, lecz raczej cywilizacji chrześcijańskiej — a to na pewno nie to samo. Ci zaś, którzy bywają nazywani osobistymi przeciwnikami Pana Boga, walczą w istocie nie z Bogiem, lecz z własnym Jego wyobrażeniem, albo też z instytucją kościelną, którą oskarżają. Nie chcę więc walczyć przeciwko nim. Wolę raczej — jak czyni to mój Kościół w Wielki Piątek — modlić się za nich, „aby w szczerości serca postępowali za tym, co słuszne, i tak mogli odnaleźć samego Boga”.
Po czwarte, mam wątpliwości, czy warto umierać — nawet w przenośni — za cywilizację. Chciałbym potrafić zaryzykować własnym życiem w obronie wartości najcenniejszych (ponieważ jednak niepokojąco łatwo składa się takie deklaracje teoretycznie, nie będę tych wartości nadaremno tu wymieniał). Ta „nasza” wojna toczy się zaś — jak mówią sami wojownicy — w obronie cywilizacji chrześcijańskiej. A cywilizacje, choć bywają trwałe, z istoty rzeczy są przemijalne. Prawdopodobnie w wiekach minionych byłbym bardziej skłonny oddać życie za cywilizację (bo gdybym wtedy żył, to pewnie utożsamiałbym cywilizację chrześcijańską w Europie z chrześcijaństwem jako takim), ale nie w wieku XXI. Dziś wiadomo, że wiara chrześcijańska może rozkwitać także bez cywilizacji chrześcijańskiej. Widać też, że obecna cywilizacja wyraźnie przemija (do tej kwestii jeszcze wrócę).
Po piąte, nie dam sobie wmówić, że ludzie — moi rodacy i współobywatele — dzielą się wyłącznie na moich sojuszników i moich wrogów. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Z każdego miejsca na kuli ziemskiej mogę wyruszyć w cztery strony świata — dlaczego więc w sprawach ideowych możliwe mają być tylko dwa stanowiska? Zresztą również osób, z którymi się całkowicie nie zgadzam, nie chcę w żaden sposób wykluczać. Chcę z nimi współżyć w pluralistycznym społeczeństwie. Nie tylko czuję się do tego przymuszony, ale chcę, a nawet powinienem. Ci inni są inni, ale żyjemy pod wspólnym niebem — stanowimy jakąś wspólnotę. Może wręcz znakiem czasów i duchowym wyzwaniem ma być dla mnie fakt, że żyję w okresie tak szybkich przemian społecznych — gdy i prawo, i kultura, i obyczaje w przyspieszonym tempie tracą swoją dawną chrześcijańską treść (a może tylko chrześcijańską „formę”?); gdy modne jest dystansowanie się od Boga, a na pewno od Kościoła?
Po szóste wreszcie, nie zaciągnę się na zimną wojnę religijną, bo czasem lepiej milczeć, niż wdawać się w jałowe spory, które do niczego nie prowadzą. Z punktu widzenia wojowników to dezercja albo wręcz przyłączenie się do obozu wroga. Nie zawsze jednak trzeba coś powiedzieć, nie wszystko należy komentować. Wiedział o tym biblijny prorok Amos: „Każdy tedy, kto rozsądny, zamilknie w dni owe, bo będą to dni niedobre bardzo” (Am 5,13). Wiedział o tym ks. Roman Indrzejczyk: „Nie we wszystkich sprawach / musisz się odzywać, / Nie o każdej rzeczy / masz swoje mieć zdanie [...] / Nie z każdą pomyłką / masz polemizować / Wszak nie wszystko musisz / i nie wszystko możesz, / nie wszystko potrzebne”[2].
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.