Dlaczego nie pójdę na tę wojnę

Więź 3/2014 Więź 3/2014

Chcą, żebym się zaciągnął na wojnę. Nie na tę prawdziwą, co się toczy „gdzieś daleko” na Bliskim Wschodzie czy na wschodniej Ukrainie. Na tę swojską — polską zimną wojnę religijną.

 

Proszę więc nie przysyłać mi wezwań mobilizacyjnych. Nie wywoływać na siłę do głosu, gdy wolę milczeć. Nie wyzywać na pojedynek (fr., ang. — duel), bo zdecydowanie wolę duet. W pluralizmie zresztą o symfonię raczej chodzi niż o ściśle rozumiany duet.

Międzyepoka

Powyższa deklaracja nie oznacza, rzecz jasna, lekceważenia dla trwających współcześnie poważnych sporów kulturowych. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że we współczesnej Europie mamy do czynienia z narastaniem niechęci do publicznej obecności chrześcijaństwa, a w ślad za tym z podmywaniem etycznych fundamentów wspólnotowości politycznej. Europejczyków coraz mniej łączy, a jeśli już — to na poziomie dość powierzchownym. Tuż obok, w tym samym numerze „Więzi”, analizujemy istotny spór dotyczący aksjologicznego uzasadnienia praw człowieka, a Marta de Zuniga — patrząc na polskie spory — apeluje o grę w otwarte karty w sprawach wartości.

Sporów nie należy bowiem unikać. Sęk w tym, żeby umieć je prowadzić i rozwiązywać. Są one i nieuchronne, i potrzebne dla rozwoju ludzkiej wrażliwości moralnej oraz umocnienia demokracji. Współcześnie kwestie światopoglądowe wywołują duże emocje, gdyż tendencje fundamentalistyczne umacniają się zarówno w różnych religiach, jak i wśród ateistów. Nowe formy ateizmu są zdecydowanie bardziej „misyjne” i wyraźnie konfliktogenne — uznając swój punkt widzenia za jedynie słuszny, tolerują religię jedynie sprowadzoną do prywatności, czyli dążą de facto do jej wykluczenia poza nawias życia publicznego.

Nie chodzi mi więc o to, żeby się nie spierać, lecz żeby ze sporów nie czynić wojny. Jeśli jednak te spory nie są wojną kulturową — może ktoś spytać — to z czym mamy do czynienia? Na to pytanie nie potrafię udzielić prostej odpowiedzi. Być może ta nieumiejętność to przejaw słabości intelektualnej. A może to raczej cecha czasów, w jakich żyjemy? Skomplikowanej współczesnej rzeczywistości kulturowej nie da się opisać w sposób równie chwytliwy, jak czynią to głosiciele wojny kulturowej, wyrywając z drzemki maruderów i mobilizując ich do walki. Dla „wojowników” jednak odpowiedź, że to czas nie ostrej walki, lecz trudnego wyzwania — to albo ucieczka, albo przejaw naiwności.

Prawdopodobnie przeżywamy schyłek epoki, a takie okresy historyczne zazwyczaj cechują się dużym niepokojem. Wiele osób ma świadomość, że coś się kończy — znana nam forma świata odchodzi w przeszłość — a jednocześnie jeszcze nie wiadomo, co nowego się zaczyna. Być może żyjemy w historycznym czasie przejściowym, w jakiejś międzyepoce? Trafnie wyraził to papież Franciszek, mówiąc do biskupów brazylijskich w lipcu 2014 r.: „Dziś jesteśmy w nowym momencie. [...] nie jest to epoka zmian, lecz jest to zmiana epoki”.

Jeśli rzeczywiście przeżywamy zmianę epoki, to nic dziwnego, że nie potrafimy precyzyjnie opisać charakteru przemian. Ujawni się on dopiero w dłuższej perspektywie czasowej. Nic też dziwnego, że spór bywa gorący. To przecież spór o fundamenty nowej epoki, o jej moralny dekalog — o to, co będzie w niej normą, a co odchyleniem; o to, jaką wizję człowieka będą przyjmować jej kultura i prawo. To wszystko są kwestie o znaczeniu zasadniczym. Od fundamentów nowej epoki zależy to, jaka będzie ona cała.

Trwająca dyskusja wymaga więc od katolików wiele wysiłku. Zmusza bowiem chociażby do tego, by w nowy sposób ująć pewne tradycyjne zasady nauczania społecznego Kościoła, np. teorię prawa naturalnego, założenie uniwersalizmu katolickich zasad moralnych czy rozumienie katalogu wartości niepodlegających negocjacjom. W życiu politycznym katolicy nie mogą jednak brać w tych sporach udziału na zasadzie „wszystko albo nic”. Jak trafnie wskazuje obok Marta de Zuniga, nie wymyślono na razie lepszego ustroju niż liberalna demokracja. Stosując się do jej zasad i żyjąc w pluralistycznym społeczeństwie, musimy przyjąć, że podstawowym narzędziem służącym do rozwiązywania sporów jest kompromis. Dla katolickich „wojowników” kompromis to rzecz mocno podejrzana. A przecież, jak przenikliwie stwierdził kard. Joseph Ratzinger,

moralność polityczna polega właśnie na tym, by oprzeć się szermowaniu wielkimi hasłami, przez które zaprzepaszcza się ludzkość i jej szanse. Moralne jest nie awanturnicze moralizowanie, które samo chce czynić to, co należy do Boga, ale rzetelność, uczciwość, która przyjmuje miarę człowieka [...]. W sprawach politycznych nie bezkompromisowość, lecz kompromis jest prawdziwą moralnością[3].

Oczywiście najtrudniej jest i będzie w kwestii uznania człowieczeństwa płodu. Trudno liczyć na porozumienie z publicystą, który twierdzi, że Jan Paweł II skutecznie zastąpił w polskim Kościele chrześcijaństwo „ideologią zygoty eksterminowanej masowo przez liberalną cywilizację śmierci”. Albo z redaktorką wpływowej gazety, gdy deklaruje: „Nie dam sobie wmówić, że aborcja to zło”.

W wąsko rozumianej płaszczyźnie politycznej nie o etyczne porozumienie jednak chodzi, lecz o demokratyczne poszukiwanie rozwiązania najskuteczniej chroniącego prawo do życia. W praktyce oznacza to konieczność zawarcia kompromisu. A kompromis polityczny czy prawny nie jest oczywiście tożsamy z kompromisem aksjologicznym. Akceptacja dla niedoskonałych regulacji prawnych nie powinna oznaczać rezygnacji z wyznawanych przez siebie wartości. I tak bowiem najważniejsza jest płaszczyzna osobistych decyzji moralnych, werdyktów sumienia — to, jakie wartości ludzie będą wewnętrznie przyjmować za fundament swego myślenia i postępowania.

Naprawdę warto rozmawiać

Bojownicy z obu walczących obozów ideologicznych mylą troskę o fundamenty cywilizacji z fundamentalizmem. Zależy im na tworzeniu wrażenia bezalternatywności. Chcą nas wszystkich rozbić na dwa zwalczające się obozy. Chcą wmówić i swoim sojusznikom, i swoim oponentom, że zderzenie kultur jest nieuchronne. Że „ich” wartości można bronić tylko tak, jak oni to czynią. A przecież alternatywa istnieje!

Pisząc ten tekst, używam pierwszej osoby liczby pojedynczej. Pora więc jasno powiedzieć, że wcale nie jestem sam. Że i po stronie katolickiej, i po stronie laickiej jest wielu ludzi, którym nie odpowiada atmosfera i frazeologia zimnej wojny religijnej. Jest jeszcze wielu innych, którzy w ogóle nie chcą stawać po żadnej stronie. Nie chcą, choć wcale nie są obojętni czy niezdecydowani — przeciwnie, często mają bardzo zdecydowane przekonania. Tyle że chcą Polski bez obywateli drugiej kategorii — a do tego de facto prowadzi logika „albo—albo” przyświecająca „wojownikom”.

A może zasada „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” ma szanse ponownie się zrealizować? Może — tak jak udało się szczęśliwie powstrzymać Polakom zimną wojnę religijną w pierwszych latach III Rzeczypospolitej — również obecnie pojawi się szansa dla różnych „trzecich”? Nie chodzi tu zresztą wcale o bycie dokładnie pośrodku. Ono samo w sobie nie jest cnotą. Prawda leży przecież tam, gdzie leży — niekoniecznie pośrodku. „Ludzie środka” sami się między sobą często różnią, więc nie można na nich patrzeć jak na spójny obóz ideowy czy polityczny. Łączy ich to, że gotowi są otwarcie prowadzić dialog i spór (w różnych proporcjach), ale nie zgadzają się na przekształcanie demokracji i debaty publicznej w arenę walki. Wbrew bojownikom ideologicznym chcą pokazywać publicznie, że wprawdzie się różnimy, ale jednak stanowimy wspólnotę. Pragną — wierzący i niewierzący — z papieżem Franciszkiem pielęgnować „kulturę spotkania”.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...