Każdy z nas się boi. Od dzieciństwa przeżywamy lęk i całe życie oczekujemy, że on kiedyś się skończy. Najpierw liczymy, że rodzice będą nas bronili przed ogromnymi ciemnościami czy potworami ze snów, później uczymy się sami stawiać im czoło.
Groźne, bo odmienne
Różnimy się od siebie już od poziomu genów, zdrowia i wyglądu fizycznego przez poziom temperamentu, innych obszarów psychiki aż po specyfikę rozwoju duchowego. Z jednej strony ta indywidualność nas określa, lubimy czuć się „osobni”, z drugiej zaś człowiek jest istotą „stadną” i jego poczucie wartości kształtuje się wśród ludzi i dzięki ich aprobacie. Bywa, że już od dzieciństwa mamy większą potrzebę naśladowania, upodabniania i niewyróżniania się spośród innych członków grupy. Boimy się odmienności w grupie, zwłaszcza gdy pozostali wydają się po dobni w swoich poglądach czy upodobaniach albo gdy rodzice czy nauczyciele karcili nas za naszą wyrazistość. Nie jest łatwo być jedyną osobą wyróżniającą się na tle grupy. Może tak też być w życiu dorosłym, że posiadanie odmiennego zdania, poglądów, odmiennej wrażliwości na różne sprawy przywołuje w nas obawy z czasów szkolnych i budzi lęk przed odrzuceniem, wyalienowaniem, lekceważeniem czy przed nazwaniem dziwakiem.
Bywamy niepewni w swojej odmienności i w poglądach, ale i w sposobie przeżywania, w potrzebach, we wrażliwości, w upodobaniach, a także w podejściu do budowania relacji z człowiekiem i z Bogiem. Bywa, że porównujemy się i zastanawiamy, co jest normą, co jest lepsze. Jednak im mniejsza akceptacja własnej indywidualności, tym więcej lęków przed byciem odrzuconym czy boleśnie ocenionym. Warto mieć odwagę być prawdziwie widzianym na zewnątrz, bez masek, choć i bez ekshibicjonizmu. To duży komfort móc nie planować swoich zachowań i reakcji wobec innych, a jedynie czuwać, by szanować siebie i innych. Kiedy smutno, to nie uśmiechać się na siłę, kiedy przychodzi złość, to nie cedzić przez zęby, że wszystko w porządku, kiedy w sercu jest euforycznie, to pozwolić sobie na jawną radość. Zawsze każdy z nas będzie inny. To bogactwo wspólnoty, a nie zagrożenie.
Groźne, choć miłe
Paradoksalną sprawą jest, że można bać się również miłych, dobrych stron bycia razem, a nie tylko tych trudnych czy bolesnych. Lęk przed bliskością, czułością, troską może być równie paraliżujący jak ten przed cudzą złością czy oceną. Bywa tak w przypadku osób, które dostawały bardzo mało zewnętrznych wyrazów miłości w postaci czułych pieszczot czy słów. Nie zawsze przecież działo się tak w domach patologicznych, często taka sytuacja miała miejsce w „dobrych” domach, gdzie był wysoki poziom kultury, wykształcenia, niezłe zasoby finansowe, a wszelkie oznaki spontanicznej emocjonalności były karcone i uważane za zbędne. Większość z nas jednak wywodzi się z przeciętnych rodzin, gdzie bywało czasem jakieś przytulenie czy objęcie, padło ciepłe słowo, ale jako niezbyt częste dodatki do codzienności. Częściej było się razem w faktach niż w gestach miłości. Czułość okazywała się niezgrabna i taka pozostała w dorosłym życiu.
W wielu wspólnotach nie mówi się sobie o wdzięczności, o tym, że jest nam do siebie blisko, nie przytula się, prócz powitań po długiej podroży, nie chwali się i nie pyta zbyt często z troską: „Jak się czujesz?”. Jeśli ktoś mówi zbyt często z troską, empatią, czułością, to staje się to wręcz podejrzane. Możemy bać się ciepła, które ofiarowuje nam drugi człowiek, bo nie wiemy, co dla nas znaczy jego gest. Niekiedy zaczynamy podejrzewać go o ukryte intencje i wówczas nie daje nam to zwykłej radości czy poczucia budowania więzi, ale wzmacnia naszą ostrożność. Być może chcielibyśmy ciepło odpowiedzieć, ale nie umiemy, dopiero musimy się uczyć, że ktoś odnosi się do nas z sympatią, że nas obdarowuje, że jesteśmy dla kogoś ważni. Jest to żmudna droga pokonywania lęków przed ewentualnym zranieniem, wysiłek powolnego dzielenia się swoimi radościami, kłopotami, rozterkami i doświadczania, że druga osoba jest zaciekawiona, że można być przyjętym w swojej indywidualności, historii życia i w swojej aktualności. Możemy też z czasem uczyć się coraz odważniejszego mówienia o przeżywaniu wiary, powołania, mówienia o kryzysach, o zwątpieniach, ale i pocieszeniach duchowych.
W byciu razem boimy się czasem drobnych, zwykłych, codziennych chwil. Jak być razem, gdy nie trzeba czegoś wspólnie robić, ustalać, załatwiać, omawiać? Jak to jest wspólnie oglądać film, wysłuchać audycji, pójść na mecz, zagrać w szachy, żeglować czy chodzić po górach?
To pytanie nie tyle o wspólne zainteresowania czy umiejętności, ale bardziej o wspólne przeżywanie emocji, o wspólny śmiech, ekscytację sportową rywalizacją czy fascynację przyrodą. Ujawnienie siebie w autentyzmie – w radości, wzruszeniu, błogości... W ekspresji czasem dziecięcej tkwi pewna prostota, która prowadzi do spotkania, prawdziwego budowania więzi braterskich czy siostrzanych.
Temat przyjaźni jest dość często tematem omijanym w życiu wspólnotowym. Już na etapie formacji wstępnej bywa on wypaczany, obwarowywany lękiem przed zbytnim spoufalaniem się osób, co miałoby grozić nieuporządkowanym przywiązaniem. Wiele osób zakonnych cierpi z powodu braku przyjaciół, gdyż zaprzeczyły w sobie takiej potrzebie lub nie pozwoliły sobie na jej realizację w imię usłyszanych w formacji argumentów. Podobnie wiele sióstr i księży unika budowania przyjaźni z lęku przed posądzeniem o homoseksualizm.
Przyjaźń nie jest łatwa, przechodzi przez różne etapy, kryzysy, wymaga stałego czuwania. Potrzeba bliskiej relacji, czyli wsparcia, zawierzania swoich głębokich tematów, problemów, wątpliwości należy jednak do normy rozwojowej i umożliwia dojrzałość osoby. Każdy człowiek potrzebuje bliskich więzi, a buduje się je roztropnie, uważnie, szanując własną i cudzą wolność, granice, wybory. Gdy spontanicznie i w szybkim tempie zbliżają się do siebie osoby niedojrzałe, z dużymi głodami emocjonalnymi, wówczas nietrudno o nieświadome manipulowanie, uzależnianie, a w efekcie toksyczny związek, kończący się zresztą najczęściej poranieniem. Zamykanie drogi uczenia się przyjaźni nie jest jednak lepszą drogą, zamraża bowiem w człowieku dużą część świata emocjonalnego, a w efekcie izoluje od autentyczności bycia we wspólnocie.
Ważne jest również wspólne przeżywanie wiary, błogosławienie siebie nawzajem, prośba o modlitwę i wspólna modlitwa. Tego też można się bać, zwłaszcza gdy chcemy konkretnie poprosić innych o wparcie duchowe... Powierzyć się modlitwie wspólnoty, pozwolić się im wziąć na nosze i spuścić z dachu do Jezusa. Dać sobie pomóc w niemocy. Ale też błogosławić siebie nawzajem przed wyjazdem, przed ważnym dniem, przed rekolekcjami... Być proszącym to odkryć swoją potrzebę i nie bać się, że coś przez to stracimy, gdy tak dużo możemy zyskać przez posługę człowieka stojącego obok nas.
Bywają takie wspólnoty, w których istnieje przyzwolenie na różną dynamikę wiary, o czym swobodnie się rozmawia. Człowiek może być w doświadczeniu bycia niesionym przez Boga, ukochanym, i dzieli się tym. Ktoś inny może akurat przeżywać oschłość duchową i prosić całą wspólnotę o wsparcie modlitewne. Jeszcze ktoś może mieć czas zwątpień, pytań, i inne osoby, wiedząc o tym, nie muszą od razu naprawiać go jak zepsutej zabawki. Nikt nie lubi moralizowania, pouczania, szczególnie gdy wyczuwa jakieś wywyższanie się, jakąś „jedyną złotą radę”, „świętą rację”. Człowiek, który doświadczy przyjęcia przez innych w całej swojej aktualnej kondycji duchowej, czuje się wspierany, a nie zmuszany do jedynie poprawnego myślenia, czucia, zachowania.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.