Każdy z nas się boi. Od dzieciństwa przeżywamy lęk i całe życie oczekujemy, że on kiedyś się skończy. Najpierw liczymy, że rodzice będą nas bronili przed ogromnymi ciemnościami czy potworami ze snów, później uczymy się sami stawiać im czoło.
Każdy z nas się boi. Od dzieciństwa przeżywamy lęk i całe życie oczekujemy, że on kiedyś się skończy. Najpierw liczymy, że rodzice będą nas bronili przed ogromnymi ciemnościami czy potworami ze snów, później uczymy się sami stawiać im czoło. Nastolatek rośnie w siłę fizyczną lub w zdobycze intelektualne po to, by podnosząc swoje poczucie wartości, neutralizować lęk, mieć nad nim kontrolę. W dorosłości, zwłaszcza gdy otoczenie wymaga od nas stabilności, zakładamy liczne maski przed światem, niestety, również często przed sobą i – jak nam się wydaje – przed Bogiem. Uciekamy przed tematem lęku. Są też ludzie, którzy ucieczką od swego wewnętrznego prześladowcy są ogromnie udręczeni, którzy czują się niewładni w jego szponach i radzą sobie jedynie minimalizowaniem własnego działania lub uspokajaniem się tabletkami. Temat lęku nie jest nam obojętny, bo idziemy przez życie, rzucając na drogę jego cień. Spróbujmy obejrzeć się za siebie, by z tym cieniem odważnie się spotkać.
Nasze relacje, nasze lęki
Powstajemy i rozwijamy się w relacjach, ale też jesteśmy w nich ranieni. Wiele lęków związanych jest z relacjami i dotyczy silnej, bo pierwotnej potrzeby bezpieczeństwa, ufności, że będzie dobrze, że unikniemy cierpienia, że zostaniemy ochronieni. Każdy z nas, nawet najbardziej racjonalny realista, marzy o raju, w którym nie ma zła i w którym ludzie siebie kochają, a nie ranią czy odrzucają. Przez całe życie zmagamy się z tym napięciem między odczytywanym w sobie pragnieniem, a więc pewnym punktem odniesienia, a realnością, której doświadczamy. Balansujemy między umiejętnością bycia w relacjach jednocześnie ufnym i roztropnym, wpadamy czasem w skrajności, uczymy się, z jednej strony, jak „stać na własnych nogach” i mieć swój autonomiczny świat, a z drugiej, jak siebie przekraczać, jak wychodzić do innych, jak tworzyć więzi tak potrzebne do poczucia szczęścia.
Bywa, że nosimy w sobie dużą ilość lęków z dzieciństwa, choć już od dawna jesteśmy dorośli, a nawet mocno potwierdzeni w nauce lub karierze. Chcemy być poważnie odbierani we wspólnocie, więc zwykle – kolokwialnie mówiąc – „trzymamy twarz”, mimo silnego wewnętrznego napięcia. Oczywiście, życie niesie dużo niespodzianek, sytuacji, które przywołują nasze obawy i wytrącają nas z równowagi psychicznej. Pozycję bezpieczną można próbować utrzymać za pomocą wypracowanego zewnętrznie status quo. Często jest tak, że mimo niezgody na wiele zjawisk dziejących się we wspólnocie, utrzymuje się ten stan, gdyż ważniejszą aktualną potrzebą jest komfort wynikający z bezruchu. Zastygnąć, nie widzieć wielu drażniących spraw, omijać konfrontację, „robić swoje” – takie bywają częste argumenty. Można w ten sposób wiele lat funkcjonować we wspólnocie, choć w efekcie stawać się coraz bardziej samotnym i smutnym.
Ryzyko wyjścia ze stagnacji, z własnego punktu widzenia, nawet ze swojej racji jest jedyną drogą do własnego autentyzmu. Rozwój bowiem jest zgodą na dynamizm wewnętrzny i na dynamizm w relacjach z drugim człowiekiem oraz ze wspólnotą ludzi i z Bogiem. W ostatecznym rozrachunku to, co niekomfortowe, ale prawdziwe, może nawet pełne napięcia, może służyć budowaniu więzi oraz służbie w najgłębszym rozumieniu tego słowa.
Groźne, bo niemiłe
Nikt nie ma upodobania w sytuacjach niemiłych, konfliktowych, w sytuacjach niedomówień lub presji. Żyjemy jednak w takim świecie, gdzie żaden pan Korczak nie uchroni nas od uczestniczenia czasem wręcz w samym jądrze trudnej akcji. Wiemy, jak niemiła dla nas bywa prawda o naszych postawach, działaniach, a nawet motywach, boimy się, gdy ktoś pokazuje nam coś niezbyt w nas ładnego i szlachetnego. Podobny mechanizm odnajdujemy również na poziomie wspólnoty, gdzie bywa, że wiele osób „głuchnie i ślepnie” na niemiłe informacje dotyczące faktów mających miejsce w konkretnym domu czy w grupie.
Boimy się prawdy o tym, w jakiej kondycji jest nasza wspólnota aktualnie. Wszyscy potrzebujemy bezpiecznego gniazda i uporządkowanych relacji z tymi, wśród których żyjemy. Łatwo nam, gdy to, co dotyczy naszej wspólnoty, jest jawne, klarowne, gdy w miarę przewidywalne są reakcje każdego z domowników. Wiadomo, na kim mogę się oprzeć, kto dotrzyma tajemnicy, kto się zaangażuje w pomoc, a kogo na to nie stać i tylko kawę możemy wspólnie wypić. Gdy mnoży się świat niedopowiedzeń dotyczących życia naszej wspólnoty, wówczas maleje poczucie bezpieczeństwa, a rośnie niepokój. Potrzeba wygodnego status quo oraz niechęć do wysiłku życia w prawdzie powodują, że tworzy się sytuacja izolacji poszczególnych osób, tworzenia podgrup, koalicji.
U wielu osób istnieje wówczas potrzeba wyjaśnienia sytuacji, otwartej komunikacji, by szybko dojść do rozwiązania. Część osób jednak woli udawać, że nic złego się nie dzieje, nie chcą widzieć, słyszeć, pytać. Może to wynikać z lęku przed otwartą konfrontacją, czyli ewentualną agresją, której starają się uniknąć za wszelką cenę. Godzą się wówczas na podwójność w komunikacji z innymi członkami wspólnoty – wiemy, że jest źle, ale zachowujemy się poprawnie, a nawet staramy się, żeby było miło, dlatego pewnych tematów nie poruszamy.
Sytuacje niechęci czy konfliktu są bardzo energochłonne i zmuszają do podjęcia działania. Konieczne jest wówczas skonfrontowanie, często długie rozmowy, wyjaśniania, bywa, że trzeba po-stawić jasną granicę, ustalić na nowo zasady naszego bycia. Czasem konieczna jest poważniejsza interwencja, szukanie pomocy na zewnątrz. Trenujemy z czasem umiejętność takiego sposobu rozwiązywania konfliktów, który nie poniża żadnej ze stron, a jednocześnie daje możliwość wypowiedzenia się i oczyszczenia sytuacji. Jest jednak pewna liczba osób, które ponadprzeciętnie boją się złości ze strony innych. Są przestraszone, słysząc podniesiony ton głosu, czy widząc nagły ruch ręki. Niezależnie od wieku emocjonalnie tacy ludzie nadal czują się małymi dziećmi, gdy spotykają ich trudne sytuacje, choćby tylko cudza krytyka.
Są wreszcie ludzie, w Kościele wcale ich niemało, którzy boją się własnej złości. Zwykle jest w tym silny lęk przed nieopanowaną agresją, przed tym, że jeśli ujawnią złość, to nad nią nie zapanują, gdyż ta jest ogromna i długo tłumiona. Nie potrafią oni krzyknąć, nie są ekspresyjni, są mocno napięci, usztywnieni, czasem nadmiernie ugrzecznieni. Mogą swoją złość wyrażać w formie moralizowania lub, co najwyżej, cynizmu z uśmiechem. Niestety, bojąc się autentyzmu w przeżywaniu i wyrażaniu uczuć, przyczyniają się mocno do niejasnych relacji wspólnotowych, nie budują głębokiej jedności opartej na prawdzie. W ten sposób umiera radość autentycznego bycia razem, choć może utrzymuje się na zewnątrz lukrowaną postać wspólnoty.
Kolejnym obszarem, w który niełatwo wchodzić, są tematy tabu. Właściwie w każdej społeczności, rodzinie, wspólnocie istnieją jakieś tajemnice, o których się wie, ale się o nich z różnych powodów nie rozmawia. Tematy tabu dotyczą najczęściej jakichś niejasnych czy wstydliwych dla danego grona wydarzeń albo konkretnych osób, które są odbierane jako żenujące. Może być tak, że nie rozmawiamy o jakiejś osobie, która swoim zachowaniem nie pasuje do wykreowanego obrazu naszej wspólnoty. Traktujemy ją tak, jakby jej nie było albo jakby nie była „nasza”, naznaczamy ostracyzmem. Tymczasem z faktami trudno dyskutować. Nasi trudni bliźni też zbudowali nasze życie, nasza czasem błądząca wspólnota to też część naszej drogi... Nie jest dobre postawienie grubej kreski, bo fakty przez to nie giną, ale zniknąć może prawdziwość bycia razem.
Tematem tabu mogą się stać również kwestie pieniędzy, sposobu zarządzania i podejmowania decyzji, ale też formacji duchowej – wszystkie te sprawy, które budzą napięcia, bo dotykają różnic między ludźmi. Budowanie tajemnic zabiera nam jednak możliwość zintegrowania różnych doświadczeń naszej wspólnoty, broni przed różnorodnością, która nas również stanowi, nie niszcząc zasadniczej idei, kierunku, wartości. Jest powiedzenie: „Ile tajemnic, tyle chorób” – warto zobaczyć, że każde tabu tworzy napięcia, mnoży lęki, zabiera swobodę bycia razem.
Nie jest dobrze jakimkolwiek tematem się gorszyć ani za cenę „świętego spokoju” jakichś tematów unikać. Najgorsze jest udawane milczenie. Ujawniając trudne tematy, możemy się z nimi mierzyć, szukać równowagi między akceptacją człowieka a nazywaniem rzeczy po imieniu. W życiu człowieka dorosłego nie ma tematu, z którym nie mógłby się zmierzyć. Zarówno w życiu pojedynczego człowieka, jak i w życiu rodziny czy wspólnoty – prawdziwość raczej może nas umocnić mimo chwilowego zachwiania poczuciem stabilizacji.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.