Gdy umarło nasze pierwsze, nienarodzone dziecko, wszystko straciło swoją naiwną, bo złudną postać wiecznego trwania. Doświadczyliśmy, że to nie my dajemy życie i nie myje podtrzymujemy List, 12/2008
nie chodzi o to, żeby „było dobrze"
Gdybym zatrzymała się w momencie największej rozpaczy po odejściu synka, prawdopodobnie nieprędko, a może nigdy, nie zdecydowałabym się przyjąć Zosi. Pojawiła się, gdy ja jeszcze nie do końca wylizałam się z ran, nie do końca pogodziłam z tym, co za mną. A przede wszystkim - zupełnie byłam nieświadoma walki, którą przyjdzie mi stoczyć w sobie.
Wiedząc już, że noszę kolejne dziecko, poczułam nieludzki, paraliżujący strach o to, czy ten maluch będzie żył tak długo, jak bym tego pragnęła. Poczułam też bezsilność wynikającąz poczucia, że nie mogę nic zrobić, by ochronić to maleńkie życie, samotność, bo - tak po ludzku - czyż Bóg, który nie odsunął od nas śmierci poprzednio, naprawdę może być naszym oparciem teraz?
To ostatnie odczucie, że doprawdy nie ma miejsca na ziemi, w którym moglibyśmy się schronić przed śmiercią, że jestem z moim pragnieniem przetrwania widoczna jak na dłoni, odsłonięta, do odstrzału, okazało się kamieniem milowym. Bóg, który dotąd był dla mnie złotą rybką, objawił mi się jako Pan Wszechmogący.
Kiedy spoglądam wstecz, myślę, że to był bardzo intensywny czas rekolekcji. Tak naprawdę dopiero oczekując drugiego dziecka w pełni przeżyłam śmierć pierwszego. Przetrwaliśmy ten czas w ciszy, rezygnując z wczesnego powiadamiania najbliższych o poczęciu, a tym samym z ich pocieszeń i wsparcia, bez zwierzeń i opowiadania o swoim lęku, za to w poszukiwaniu woli Pana Boga w tym wszystkim i Jego twarzy.
Nie chciałam słów otuchy, że „tym razem wszystko będzie dobrze". Już wiedziałam, że nie chodzi o to, żeby „było dobrze", ale o to, by przyjąć z miłością, mądrością i odwagą to, co będzie. By nie szukać nadziei i pewności w rozlicznych medycznych badaniach i pokrzepiających słowach bliskich ludzi, ale trwać w modlitwie i nasłuchiwać, kim mam być dla tego malca? Jak mam przyczynić się do tego, by przyjął swoje powołanie już od pierwszych dni? Jak nie obmyślać jego życia i naszego na swoją modłę?
Skłamałabym pisząc, że nie myślałam o najgorszym. Zaczęliśmy od podświadomego oczekiwania na kolejną śmierć, skończyliśmy na świadomej zgodzie, że przyjmiemy to, co przyjdzie. Ćwiczyliśmy się jednocześnie w nieśmiałej nadziei na cud szczęśliwych narodzin i w porzucaniu swoich ludzkich planów i pragnień. Każdy dzień nabrał wagi, niepowtarzalności, bo był kolejnym dniem życia naszego maluszka.
Nie czekaliśmy na niego. My go już mieliśmy. Ta perspektywa uwolniła mnie od ślepej wiary w mnóstwo pozornych pewników, przyniosła niezwykłą swobodę i radość życia, mocno osadziła w codzienności. Zosia rośnie i cieszy nasze serca. Rodziła się pięknie, w wewnętrznej ciszy i poczuciu bezpieczeństwa płynącego z Bożej bliskości, co tylko utwierdziło we mnie rozbudzone przez Stasia pragnienie, by przyjąć każde dziecko powierzone nam przez Pana.
nie ma cudów bez...
Ktoś z rodziny zapragnął obdarzyć naszą Zosię urodzinowym prezentem w postaci polisy na życie. Firma ubezpieczeniowa, gdy dowiedziała się, że nasze pierwsze dziecko zmarło, zgodziła się jednak zainwestować w drugie dopiero gdy przeżyje ono pierwsze trzy miesiące... My zainwestowaliśmy od razu, bez zastanawiania się, czy i kiedy nam się to zwróci.
W książce Marcina Jakimowicza przeczytałam kiedyś o tym, jak bardzo Mojżesz musiał się bać kroczyć w czeluści Morza Czerwonego. Ale za każdym razem, gdy robił już ten niedorzeczny - wydawałoby się - samobójczy krok, ciemne wody rozstępowały się przed nim i dostrzegał nową ziemię. Będąc w ciąży, często myślałam o Mojżeszu.
Nie ma cudów bez ryzyka. Nie ma cudów bez szaleństwa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.