Od przyszłego roku NFZ będzie refundował porody domowe. Czy to przełom w polskim myśleniu o położnictwie, czy gest, który nie zmieni tradycyjnego schematu, ze szpitalem w roli głównej?
Pierwsze dziecko Maria Kołodziejczyk, krakowska psycholożka, urodziła w szpitalu, 7 lat temu. Nie znalazła wówczas położnej przygotowanej do przyjęcia porodu w domu. Do szpitala szła z dużą pewnością – przeczytała kilka książek, wiedziała, jak powinien przebiegać poród naturalny, całe zdarzenie traktowała jak kolejne zadanie do wykonania.
Cała wiedza okazała się jednak mało warta w obliczu twardych szpitalnych konieczności. Po latach opowiada, że w szpitalu „przyblokowała taśmę produkcyjną” – ponieważ poród nie postępował, a w kolejce czekały kolejne rodziny, lekarze wbrew woli kobiety podali oksytocynę, przyśpieszającą akcję porodową. Ta spowodowała zaburzenia tętna dziecka. Zaburzenia tętna spowodowały zaś konieczność cesarskiego cięcia. W ten sposób na świat przyszedł Bruno. Kiedy Maria Kołodziejczyk wychodziła ze szpitala, przyrzekła sobie, że zrobi wszystko, by przy kolejnych ciążach uniknąć powtórki sytuacji. Duma z posiadania dziecka mieszała się w niej z poczuciem goryczy i upokorzenia.
– Przy drugiej ciąży byłam już zdecydowana na poród rodzinny – wspomina. Ta decyzja zepchnęła młodą, wykształconą kobietę na margines statystyk medycznych, w świat działań traktowanych jak fanaberia, głupota, zabobon i przejaw skrajnej nieodpowiedzialności kobiety.
Jedyną instytucją, która prowadzi statystyki dotyczące porodów domowych, jest stowarzyszenie „Dobrze urodzeni”, zrzeszające położne i osoby zainteresowane promocją porodu fizjologicznego poza szpitalem. W 2008 r. w domach urodziła się blisko setka dzieci, w 2009 ponad 120. Chętnych przybywa, ale położne stosują ostrą kwalifikację – tylko w ubiegłym roku nie przeszło jej 40 proc. kobiet. Urodziły w szpitalach.
W całym kraju pracuje zaledwie 20 położnych wyspecjalizowanych w przyjmowaniu porodów domowych. Lekarzy jest jeszcze mniej – do współpracy przy porodach domowych przyznają się bardzo niechętnie, ze względu na ostracyzm środowiskowy. Na dodatek rozporządzenie krajowego konsultanta ds. ginekologii i położnictwa prof. Stanisława Radowickiego, który zobowiązał tradycyjne domy narodzin do zakładania sal operacyjnych na wypadek konieczności cesarskiego cięcia, wycięło z położniczej mapy Polski izbę porodową w Lędzinach – ostatnią tego typu w kraju.
Garstka kobiet, położnych i pracowników organizacji pozarządowych, którzy wierzą, że w nowoczesnym kraju poród domowy nie powinien być ekscesem, odniosła jednak ostatnio wielki sukces: Ministerstwo Zdrowia i Narodowy Fundusz Zdrowia ogłosiły tekst rozporządzenia w sprawie standardu opieki okołoporodowej. Najważniejszą decyzją jest wciągnięcie porodu domowego na listę zabiegów refundowanych, co oznacza, że staje się on pełnoprawną częścią polskiego systemu medycznego.
Czy to przełom w polskim myśleniu o położnictwie, czy też kosmetyczny gest, który nie będzie w stanie zmienić tradycyjnego schematu, ze szpitalem jako centralnym miejscem dla kobiety ciężarnej?
I czy taka zmiana jest w ogóle potrzebna?
Coraz więcej cesarek
Nie są to pytania bezzasadne. Rozporządzenie spełnia częściowo postulaty zwolenników odmedykalizowania porodów i wygląda jak jednoznaczny sygnał wysłany ze strony państwa, które chce doprowadzić do równouprawnienia domu i szpitala w sytuacjach, gdy poród przebiega prawidłowo. Także w szpitalu kobieta zyskuje daleko posuniętą autonomię i staje się pełnoprawną uczestniczką porodu. Jeżeli wszystko przebiega prawidłowo, może np. chodzić po sali porodowej i decydować o wyborze najwygodniejszej pozycji. Osoba prowadząca poród ma wręcz obowiązek do tego zachęcać.
– To krok do przodu – przyznaje Anna Otffinowska, prezeska Fundacji „Rodzić po ludzku”, która brała udział w przygotowywaniu rozporządzenia. – Nie wiem, czy porody domowe staną się bardziej popularne, choć mam wielką nadzieję. Ale równie ważne są zmiany, które to rozporządzenie wymusza na szpitalach. Oficjalne przyznanie kobiecie prawa do współdecydowania o przebiegu porodu nadal wydaje się w Polsce czymś niesłychanym.
Wbrew wysiłkom akcji „Rodzić po ludzku”, położnych i nielicznych ginekologów, w Polsce upowszechnia się jednak tendencja przeciwna: liczba cesarskich cięć rośnie z roku na rok. Tendencja jest stała – o 3 proc. więcej w porównaniu z rokiem poprzednim. Plateau na razie nie widać. Duża część cesarskich cięć nie jest powodowana wskazaniami medycznymi, tylko strachem przed bólem.
Anna Otffinowska: – Ja jednak upatruję przyczyn tej tendencji w prymacie szpitala. Mamy to w głowach wdrukowane bardzo głęboko. Od kilkudziesięciu lat szpital jest dla przeciętnej Polki, przestraszonej opowieściami koleżanek, jedynym rozwiązaniem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.