Chrześcijaństwo nie jest religią dla ludzi z czystym kontem. To religia dla tych, którzy jadą od bandy do bandy, ale ciągle za Panem Jezusem.
W swoim ostatnim wywiadzie Światłość świata papież Benedykt mówi m.in., że nawrócenie jest fundamentalnym słowem dla wiary chrześcijańskiej. Jednocześnie dodaje, że w naszym świecie, nakierowanym na naukowość i nowoczesność, straciło ono na znaczeniu. Dlatego zacznijmy od definicji podstawowej – po co się nawracać i co to w ogóle znaczy?
W Ewangelii jest napisane: „nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”. Tylko że potem cała Ewangelia jest opowieścią o tym, że to nie my „się nawracamy”, a Pan Bóg nas nawraca. Nie dzieje się to na skutek jakichś głębokich przemyśleń czy refleksji, tylko na skutek niezwykle silnego, przemieniającego życie doświadczenia.
Nawrócenie to zawsze doświadczenie spotkania. Ono jest pierwsze. Potem mogą być jakieś łzy, emocje i chęć zmiany, ale na początku jest to „coś” związane ze spotkaniem, co wyzwala w nas energię prowadzącą do zmiany i innego sposobu postrzegania świata, życia i siebie. Takie są wszystkie opisy spotkań ludzi z Panem Jezusem w Ewangeliach czy historie z Dziejów Apostolskich. Mówimy, że ktoś się nawrócił pod wpływem czyjegoś nauczania, kazania, czyichś słów, ale przecież to chodzi o to „coś”, co dokonało się głęboko wewnątrz, co uruchomiło mechanizm zmiany. To jest taka chwila, w której doświadcza się czegoś, co może zaboli, ale wewnętrznie tak mocno poruszy, że się za tym odważnie pójdzie.
A gdyby pokusić się o opis tego, jak ma wyglądać nawrócenie?
Zaczynaliśmy Wielki Post od czytania z księgi proroka Joela: „Rozdzierajcie wasze serca, a nie szaty”. To jest definicja nawrócenia, otwarcie serca. Tylko wtedy coś może do mnie przemówić i trafić, kiedy Słowo Boże rozedrze moje serce.
Miał ojciec takie doświadczenie?
Nie wiem. Na pewno dane mi było doświadczyć czegoś, czego skutki trwają już ponad dwadzieścia lat i bez czego nie byłbym teraz ani księdzem, ani jezuitą, ani nie rozmawiałbym o nawróceniu. Miałem dwadzieścia parę lat, byłem już jezuitą i przyszedł na mnie czas kryzysu dotykającego wszystkiego: sensu życia w ogóle, powołania zakonnego i kapłaństwa (choć jeszcze nie byłem księdzem) i oczywiście wiary. Pytałem, czy przypadkiem to wszystko nie jest wymyślone, a nawet jeśli nie jest wymyślone, to czy nie jest bezsensowne. Czy ja nie uprawiam jakiegoś masochistycznego udręczenia? To były bardzo bolesne pytania, a jeszcze boleśniejsza była sześcioletnia rozpaczliwa bezradność wobec nich i wobec życia. Zarówno umysłem, jak i sercem chodziłem po manowcach. I żeby było jasne: nie nawróciły mnie duchowe rozważania i pogłębiona refleksja nad moją sytuacją. Nawróciły mnie trzy słowa – „pewien zaś Samarytanin”. One zmieniły moje życie nie dlatego, że ktoś je wypowiedział z emfazą. Było w nich to „coś”, co rozdarło moje serce.
Zresztą najczęściej poruszają nas słowa, które ktoś powiedział niechcący, mimochodem. Nie o tym myślał, nie o to mu chodziło, a to trafiło do słuchających. Na całe szczęście to Pan Bóg tym słowem kieruje. Ja mam tylko stworzyć warunki, żeby On miał do mego serca dostęp, żeby mógł je rozedrzeć, otworzyć. Skoro Pan Bóg przemówił przez oślicę Balaama, to może też przemówić przez ludzkie ułomne słowa i sprawić, że one poruszą serce.
Często myślimy, że jeśli się nawracać, to najlepiej tak jak święty Paweł albo święty Augustyn – z przytupem i fajerwerkami. I życie mija nam na czekaniu.
Od czasów szkoły średniej modlę się tak: „Panie Jezu, naucz mnie kochać”. Jak widać, póki co, modlitwa ta pozostaje całkowicie bezskuteczna. Ale jeśli coś w życiu zrozumiałem, to właśnie dzięki tej bezskutecznej modlitwie. Moja mama często powtarza: „Synku, pamiętaj, że nic nie jest w życiu ważne, tylko to, żebyś miał dobre serce”. Wpajała to we mnie od dzieciństwa – nic nie jest w życiu ważne, tylko to, żebyś umiał kochać ludzi. No więc ja, nauczony w domu, ciągle wołam o tę miłość i ciągle krzyczę w Jego stronę, bo wiem z nauk mamy, że tylko stamtąd może przyjść dla mnie ratunek. I chociaż nie przychodzi, to nie przestaję krzyczeć i nie zmieniłem kierunku. I myślę, że to jest cud.
Czy więc o nawrócenie trzeba prosić?
Jak najbardziej, ale jednocześnie trzeba zdawać sobie sprawę, że to jest modlitwa niebezpieczna, bo może zostać wysłuchana. A wtedy może się okazać, że już nie kontrolujemy swojego życia, że jest tak jak w rollercoasterze – leci się w dół i można tylko krzyczeć. W prośbie o nawrócenie kryje się milczące założenie, że duchowo jestem gotowy na zmianę albo przynajmniej wystawiam się na nią.
Mówi ojciec o rozdzieraniu serca. To znaczy, że nie ma nawrócenia bez bólu? Takie słowa mogą wywołać naturalny opór. Dlaczego musi boleć?
Z nawróceniem jest trochę tak, jak z narodzinami. Żeby zakosztować tej słodyczy, piękna, tragedii i zachwytu, czyli tego wszystkiego, czym jest życie, trzeba się urodzić. Nie ma narodzin bez bólu. W chwili, w której rodzice decydują się na dziecko, wiedzą, że to będzie bolało, że to się będzie wiązało nie tylko z bólami porodowymi, ale potem z bólem wychowania i całego dalszego życia. A jednak się decydują, dlaczego? Bo to ich niesamowicie pociąga i fascynuje, bo to jest właśnie czar, fenomen i cały bajer nowego życia.
Czyli postulujemy nawrócenie, ale tak naprawdę nie wiemy, na co się decydujemy. To gdzie tu ten bajer?
Prosząc o nawrócenie, z jednej strony zawierzamy tym wszystkim, którzy byli przed nami i którzy mówią o niesamowitym pięknie przemiany kryjącej się za takim doświadczeniem. A z drugiej strony to jest chyba jakiś taki duchowy błysk. Coś, czego kiedy się wewnętrznie doświadczy, to odtąd chce się w tym kierunku iść.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.