Michał Lorenc jest najbardziej dziś zapracowanym i nagradzanym kompozytorem muzyki filmowej w Polsce. Niejeden powie: ależ musi zarabiać! Mało kto spyta, jaką płaci cenę za tę twórczość. Choć zapewnia, że w jego przypadku komponowanie to nie „pot, krew i łzy”, bo „muzyka do niego przychodzi”, przyznaje jednak, że muzyka to emocje. A emocje kosztują, cokolwiek by to miało znaczyć
Przerwana projekcja
Pierwszy pokaz filmu jest decydujący. Od razu słyszy rytm filmu, muzykę, która powinna być w scenach. – Po prostu „idzie film”, a mnie przychodzą tematy do głowy. I zaczynam wymyślać, jak je ubrać w formę. Przeważnie odbywa się to podczas pierwszej projekcji, bo podczas drugiej człowiek jest już przyzwyczajony, wypełnia obraz swoją wyobraźnią i muzyka nie jest już tak ważna.
Od tej reguły zdarzył się wyjątek. Podczas pokazu filmu Antoniego Krauzego o wydarzeniach grudnia 1970 r. na Wybrzeżu „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” poprosił nagle o przerwanie seansu. Mówi, że chociaż zaproszenie do skomponowania muzyki do tego filmu było dla niego wielkim przeżyciem, świadomością, że mógł mieć w tym jakiś udział – zaszczytem, nerwowo nie wytrzymał projekcji. Nie był w stanie dalej oglądać filmu. Zrobiono przerwę. – Po kilku dniach wróciłem do oglądania. Ale to, że z mojego powodu projekcja została przerwana, wyparłem z pamięci i pan Antoni niedawno mi o tym przypomniał. Nie pamiętałem, że ten film tak bardzo głęboko mnie poruszył – przyznaje Lorenc.
Każda twórczość, gdy człowiek jest tak rozedrgany emocjonalnie, bardzo przeszkadza w utrzymaniu rodzinnych związków. Wielu artystów ma z tym problemy. Jemu się udaje: wieloletnie małżeństwo, dwójka dzieci, wnuki. – Nic mi się nie udało. Zdecydowanie twierdzę, że nasze małżeństwo jest cudem w kategoriach metafizycznych. To cud, że dwie tak rogate osoby, jak Agnieszka i ja, cały czas się kochają. I tak wiele dobrego dzieje się między nami.
To musiał być trudny związek. On przeszedł przez alkohol i narkotyki. Kiedyś, gdy grał w „Wolnej Grupie Bukowina”, występował i szalał muzycznie, był jak najdalej od wiary. – To przyszło w 1995-9 roku. Nie opowiem, jak to się stało. Powiem tylko, że nie miałem z tym nic wspólnego w sensie woli. Doświadczyłem zjawiska, o którym nie mogę zapomnieć w żadnej sekundzie. Zjawiska długotrwałego, które trwało kilka dni...
Nie nazywa tego, bo nie umie. To historia, której się – jego zdaniem – nie da wyrazić za pomocą języka. – Był już taki moment, że chciałem skończyć ze sobą. Przyjechał do mnie Marcin Pospieszalski i zaczął się nade mną modlić. To mnie rozjuszyło, bo oto do kolegi przychodzi kolega muzyk i zamiast pociechy, zaczyna się modlić. Uznałem to za upokarzające, ale pomyślałem: skoro on robi z siebie takiego idiotę i błazna, to może ja te narkotyki wyrzucę, żeby też zrobić jakiś ruch. Wyrzuciłem je do ubikacji i spuściłem wodę. Po latach zrozumiałem, że wtedy już działała modlitwa Marcina. Ale to tylko jedna z tysięcy rzeczy, które mi się wtedy przytrafiły – wyznaje Lorenc.
– I nie jest tak, że wiara w Boga wciąż we mnie jest. Ciągle jestem w drodze. To są jakby zajączki puszczane z lusterka, znaki. Nie umiem ich nazwać słowem, natomiast wiem, że są. Rozpoznaję je jakoś sobą. W krytycznym momencie doszedłem do braku rozeznania rzeczywistości – ja cały świat odbierałem wówczas w kategoriach znaku – i zwyczajnie musiano mnie leczyć. Tylko że stan mojego upadku i psychicznego załamania trwał latami. Zdarzały się epizody schizofreniczne – na samym końcu, kiedy już Bóg mnie jak gdyby wyciągnął z narkotyków i z alkoholu, ale jeszcze niedostatecznie widziałem siebie w tym wszystkim. Jeszcze wolałem być widzem świata, a nie jego uczestnikiem.
Musiał przejść twardą szkołę życia. W tej chwili uważa, że Opatrzność – tak naprawdę – obeszła się z nim wspaniałomyślnie i go uratowała. Cały czas czuje za to wdzięczność. – Człowiek sobie teraz nie wyobraża, jak mógł tak tracić życie – przyznaje. Może dlatego podjął się pracy nad dużą formą muzyczną, związaną z otwarciem Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Przygotowuje koncert i muzykę, ilustrującą ekspozycję muzealną na ostatnim piętrze świątyni. – Każda z sal muzealnych przedstawiać będzie pewien etap życia i dzieła Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego. Każda będzie miała swoją oprawę muzyczną – objaśnia Lorenc.
Jak sobie radzi z trudami życia? – Neokatechumenat. Spotykamy się dwa razy w tygodniu, modlimy, czytamy Pismo Święte, opowiadamy o sobie i problemach. Jest w grupie moja żona, syn nie – mam nadzieję, że tylko chwilowo – bo urodziło mu się dziecko, jest córka. Ma 18 lat – mówi Lorenc. To nawrócenie? – Tak. Ale nie można się nawrócić i już być nawróconym. Ten proces dokonuje się cały czas. I prawdopodobnie tak będzie do końca życia. Zdarzają się upadki i zwątpienia, pustka. Wtedy właśnie pomocna jest wspólnota neokatechumenalna.
Gdy rozmawialiśmy tuż przed Wielkanocą, powiedział: – Niech Pani się nie śmieje, ale ja przedwczoraj zobaczyłem w naszym ogródku przed domem Jezusa Zmartwychwstałego. Nie w formie figury, ale dobra, które uczynił naszej rodzinie. Nagle mnie olśniło, bo zrozumiałem Jego siłę w prowadzeniu mojego życia. I że ja, planując moje życie czy wydarzenia, naprawdę rozśmieszam Pana Boga. On ma znacznie lepsze rozwiązania.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.