Niespiesznie snuła opowieść o swoim życiu. Nie czekała na zachętę z mojej strony, ale co jakiś czas spoglądała mi głęboko w oczy i sprawdzała, czy uważam. Jakby chciała się upewnić, że to, co mówi, nie jest dla mnie obojętne i że opowiem o tym innym po powrocie.
Mogła mieć dziesięć lat. Nie więcej. Duże czarne oczy, oblepione przez muchy, spoglądały spod długich rzęs. Na sobie miała niemożliwie znoszoną białą sukienkę bez ramion. Usiadła obok mnie, na betonowym murku okalającym nędzny ogródek, i długo nie mówiła zupełnie nic. Czułem, że zbiera się na odwagę, walczy ze sobą, próbuje przełamać strach przed białym europejczykiem, a jednocześnie czuje potrzebę powiedzenia czegoś.
Wreszcie zaczęła mówić. Niespiesznie snuła opowieść o swoim życiu. Nie czekała na zachętę z mojej strony, ale co jakiś czas spoglądała mi głęboko w oczy i sprawdzała, czy uważam. Jakby chciała się upewnić, że to, co mówi, nie jest dla mnie obojętne i że opowiem o tym innym po powrocie.
– Mam na imię Almaz. Mam dziewięć lat. Lubię rysować i jeść banany – recytowała kolejne słowa niczym szkolną czytankę. – Mam brata i dwie siostry. Niestety, nie wiem, gdzie oni teraz są, ale czuję ich w moim sercu, o tutaj! – wymownie i uroczyście dotknęła ręką piersi.
– Czy wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytała nagle. Odpowiedziałem, że oczywiście.
Tego miejsca trudno było nie zauważyć. Cierpienie, radość, choroba, nadzieja – te, wydawałoby się sprzeczne rzeczywistości tworzyły tutaj niecodzienną jedność, stanowiły o charakterze przestrzeni, w której się znajdowaliśmy.
Siedzieliśmy wewnątrz murów szpitala sióstr Misjonarek Miłości w Addis Abebie, stolicy Etiopii. Miejscu nadziei, do którego codziennie bezskutecznie próbują się dostać setki ludzi cierpiących na AIDS, malarię, gruźlicę i Bóg wie, jakie jeszcze choroby. Siostry pomagają jak mogą, ale szpital i tak jest już przepełniony ponad wszelką miarę. Chorzy koczują więc przed bramą – dzień, tydzień, dwa… Jest ich tylu, że trudno było nam wjechać na teren ośrodka niedużym samochodem terenowym, należącym do zakonnic.
Wspólnie z Andrzejem, założycielem Ruchu Betel, od 1991 r. działającego na rzecz osób niepełnosprawnych, przylecieliśmy do Etiopii, aby zrealizować stare marzenie – działalność ruchu na kontynencie Afrykańskim. Naszym zamiarem było kupno domu, w którym zamieszkają niepełnosprawni Etiopczycy. Do sióstr Misjonarek Miłości przyjechaliśmy zasięgnąć rady i prosić o pomoc w przezwyciężeniu pierwszych trudności. Teraz siedziałem tutaj wspólnie z Almaz, czekając na Andrzeja, który w dalszym ciągu zwiedzał dom i rozmawiał z siostrami.
– Moim największym marzeniem – mówiła dalej Almaz – jest pomagać ludziom. Chcę zostać lekarzem, żeby ulżyć tym, którzy cierpią na Tę Chorobę.
Zaskoczyła mnie jej dojrzałość. Skąd wzięła się taka postawa u małej dziewczynki? Wiedziała, czego chce. Nie wypowiedziała tych słów od tak sobie, jak często zdarza się jej europejskim rówieśniczkom.
– Tę Chorobę? – zapytałem głupio. Dopiero po chwili zrozumiałem, że ma na myśli AIDS. – Tak… – powiedziała, jakby wyczytała w moim spojrzeniu, że pojąłem. – Ale wiesz, że nigdy nie będę lekarzem?... – zawiesiła na chwilę głos. Jak młot uderzyły mnie te słowa, ta niezachwiana pewność odebranego marzenia.
– Ja też cierpię na Tę Chorobę, urodziłam się z nią. Jest wszystkim, co otrzymałam od rodziców.
Nie powiedziała tego ze złością. Nie było w jej słowach nawet śladu goryczy. Zrozumiałem, że nawet ta okrutna więź z jej nieżyjącymi rodzicami jest w jakiś sposób ważna dla małej Almaz. To jedyne, co ją z nimi łączy. Wydaje się to niezrozumiałe i wręcz straszne, ale ona pielęgnowała w sobie ten śmiercionośny „spadek” po rodzicach, których nigdy nie było dane jej oglądać.
Zrobiło mi się straszliwie smutno. Pomyślałem o tysiącach dzieci Afryki, których marzenia nigdy się nie spełnią. O dzieciach mądrych, nad wiek dojrzałych, dzieciach o pięknych duszach. Wyrok, który nad nimi ciąży, jest nieodwołalny. Żniwo, które zbierze choroba, zabierając im życie, jest największą stratą dla tego, umęczonego wojnami, głodem i chorobami kontynentu. A mała Almaz jest przecież tylko jednym z setek tysięcy dzieci skazanych na ten okrutny los.
2/3 wszystkich zarażonych wirusem HIV mieszka w Afryce. Szacuje się, że niemalże milion afrykańskich dzieci straciło rodziców w wyniku choroby. Nawet 40 proc. zarażonych dzieci umiera przed piątym rokiem życia. Do większości infekcji dochodzi w czasie ciąży lub przy porodzie. Dzieci padają ofiarą choroby również na skutek wykorzystywania seksualnego i zbyt wczesnego rozpoczęcia życia płciowego.
25 mln dzieci poniżej piętnastego roku życia traci z powodu HIV/AIDS jedno lub dwoje rodziców. Są powody do obaw. Dzieci, które straciły rodziców w wyniku AIDS są bardziej niż inne narażone na wykorzystywanie, dyskryminację, trudności w rozwijaniu własnej osobowości oraz choroby.
Epidemia wciąż się rozszerza, a afrykańskie rządy nie mogą sobie poradzić z tym problemem. Stąd różnorodne inicjatywy, choćby taka, jak sióstr Misjonarek Miłości. Wielu czuje, że zagrożone są nie tylko jednostki, nie tylko kolejne pokolenia, ale przyszłość Afryki jako takiej.
Mała Almaz. Jej tradycyjne etiopskie imię oznacza diament. Mam nadzieję, że tam, daleko, pod etiopskim niebem, ten skarb wciąż jeszcze lśni pełnym blaskiem…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.