Była oczywiście myśl o bliskich, ale nie odczuwałem żalu, że ich nie ma, raczej taką chęć podzielenia się. Wszystko było tak, jak powinno być. Ja tam po prostu byłem, niczego mi nie brakowało, niczego nie było za dużo. Nic więcej być nie musiało.
Momentalnie przypomniałem sobie marsz na biegun północny wspólnie z Wojtkiem Moskalem. Mieliśmy chwile, kiedy właściwie zupełnie przestaliśmy wierzyć, że tam dojdziemy, że właściwie nie ma już żadnych szans, bo kończy nam się żywność. Jakkolwiek rozumowo nie próbowałbym tej sytuacji objąć – ile musimy robić dziennie kilometrów, żeby dojść, ile zostawić ekwipunku, żeby było lżej itp. – to wszystko i tak nijak nie składało się na to, że dojdziemy. Ale jednak szliśmy, coś nas ciągnęło i w coś wierzyliśmy. I wtedy, pamiętam, przyszło mi do głowy słowo „Timszel” – oznaczające po hebrajsku „możesz”. Słowo, które w Starym Testamencie Pan Bóg powiedział do Kaina…
Dlaczego właśnie „Timszel”?
– Rozumiem je tak: Możesz zmienić swoją drogę, masz wolną wolę, możesz popełnić grzech, może zabić swojego brata, ale możesz też zrobić coś innego. „Timszel” to jest słowo, które Pan Bóg w jakimś sensie powiedział w ogóle do człowieka. I kiedy zwątpiłem we wszystko, zacząłem myśleć o tym „Timszel”, ponieważ nie miałem już czego innego się złapać. A drugie takie umacniające słowa to było zdanie z książki Jana Pawła II Przekroczyć próg nadziei mówiące o tym, żeby się przed tym progiem nie zatrzymywać, ale go przekroczyć, dać się poprowadzić.
Jedno nie wyklucza drugiego?
– Otóż nie wyklucza. To „możesz” znaczy bowiem nie tylko, że masz wolną wolę, ale możesz też dać się poprowadzić. Dobrowolnie. Możesz zwątpić, ale wątpiąc możesz ciągle zachować nadzieję. Rozważania nad tym słowem zajmowały mi umysł przez większą część marszu ku biegunowi. I być może w tym słowie była taka moc, która pozwoliła mi jednak tam dotrzeć. Bo słowa też mają moc… A to był bardziej cud, którego ja byłem świadkiem niż sprawcą.
To słowo wróciło do mnie teraz, po wielu latach, i nawet Przemek zdecydował się zmienić tytuł filmu z Pojednanie na Timszel. Jeśli więc w jednym słowie miałbym streścić całe swoje życie i doświadczenie, to właśnie byłoby to słowo, tak bardzo bogate w znaczenia.
W „Timszel” zawiera się także pokora?
– Na pewno tak. Dziś wiem, że tak naprawdę niewiele rzeczy zależy tylko ode mnie. W końcu trzeba gdzieś głęboko zrozumieć, że choćbym nie wiem jak chciał, są na tym świecie siły większe niż ja. Tu nie chodzi o poddanie się, tylko o umiejętność przekroczenia tego progu właśnie, dania się poprowadzić. W przenośni i dosłownie. Kiedy pomyślę o swojej drodze przez życie, to tak naprawdę bez iluś faktów, które się zdarzyły, a na które miałem niewielki lub zgoła żaden wpływ, nigdy bym nie doszedł na moje bieguny.
Łańcuszki zdarzeń? Łut szczęścia?
– To często tak właśnie wygląda. Weźmy choćby wyprawę na Spitsbergen, od której zaczęła się moja polarna przygoda. Gdybym nie spotkał tam Wojtka Moskala, swojego polarnego mistrza, to na pewno nie zdobyłbym obu biegunów, nie miałbym żadnych szans nabycia całego tego doświadczenia, które było potrzebne do realizacji takiego wyzwania. Wojtek pozwolił mi oszczędzić 20–30 lat życia, a może i całe życie, bo gdyby nie on, to zapewne przez całe życie nie wyszedłbym poza wyprawę na Spitsbergen albo Grenlandię. Ale do tego dochodzi jeszcze wiele mniejszych spotkań, które mnie do niego doprowadziły. Po drodze ktoś pomógł mi się wydostać z Murmańska, ktoś zebrał pieniądze, żeby kupić mi bilet, ktoś nie znając mnie, poręczył za mnie na granicy i dostałem norweską wizę, potem pilot helikoptera zdecydował się wziąć mnie do stacji na Spitsbergenie itd.
Inaczej: łańcuszki ludzi dobrej woli?
– O tak, bez takiej ludzkiej życzliwości, bez tego, że ktoś poda rękę, nakarmi, przenocuje, te wielkie rzeczy się nie dokonują. I trzeba nauczyć się doceniać owe momenty życzliwości, pielęgnować je. Szczęście to zresztą nie tylko dobre chwile, warto zauważać także te trudne momenty, starać się je zrozumieć. Przykładowo, gdyby nie jeden kapitan bezpieki, który nie pozwolił na to, żebym wypłynął z Polski jachtem, który przygotowywaliśmy z kolegami do rejsu, być może nigdy nie pojechałbym na bieguny, tylko robił coś innego. To jest ta przenośnia, że Pan Bóg zamyka jedno okno i jednocześnie otwiera inne.
Ciekawe, Pan jest znany raczej z perfekcyjnego planowania i przewidywania nieprzewidywalnego.
– Och, szczęściu też trzeba przecież trochę pomóc. Staram się więc jak najlepiej przygotować do wypraw, mam własną metodę polegającą na wizualizacji – wyobrażam sobie drogę, próbuję przewidzieć wszystkie niebezpieczeństwa, potencjalne sytuacje kryzysowe, potrzeby, niezbędny ekwipunek, ilość żywności. Kiedyś sporządziłem listę rzeczy, których będę potrzebował, aby dotrzeć na biegun południowy. Były na niej 636 przedmioty, ważące łącznie 130 kilogramów. A to był tylko warunek konieczny, podstawowy, wcale nie gwarantujący dojścia na biegun. Poza tym nie wystarczy tylko zapakować te przedmioty do sanek, trzeba jeszcze znać je od podszewki, wiedzieć, co zrobić, kiedy się zepsują, umieć się nimi posługiwać. I dlatego rzeczywiście każdą wyprawę planuję w szczegółach. Kluczowy w mojej opinii jest nawet wybór nazwy wyprawy.
Nazwy?
– Owszem. Teraz na przykład pracuję nad nowym projektem wędrówki od grobu Kanta w Królewcu do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela, ponad cztery tysiące kilometrów drogi. Można powiedzieć, że to będą takie dwa bieguny Europy: rozum i wiara.
Rzeczywiście, niezwykle symboliczne…
– Pierwotny tytuł tego projektu miał brzmieć „Odyseja 2015”. Ale „odyseja” jest słowem, które było już wielokrotnie używane w różnych kontekstach i może też nie do końca oddaje charakter tej wędrówki. Zacząłem więc zastanawiać się nad tym głębiej i doszedłem do wniosku, że skoro moje życie jest tak bardzo związane z biegunami, to może nazwa tego projektu także powinna jakoś do tego nawiązywać. Ktoś powie, a co to za różnica, ten tytuł czy inny? Tymczasem nazwa jest bardzo ważna. To jest pewien punkt wyjścia do dalszego myślenia o wyprawie. Słowa mają naprawdę swoje znaczenie, tak jak choćby wspomniane „Timszel”. One są formą naszych marzeń i ta forma inaczej się potem odciska w rzeczywistości, w naszym umyśle.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.