Z Jeanem Vanier, założycielem wspólnot: Arka oraz Wiara i Światło - ruchów skupionych wokół osób z upośledzeniem umysłowym - rozmawiają Wojciech Bonowicz, Marcin Przeciszewski i Piotr Wierzchosławski. Azymut, Nr 4/2002
PW: Wspólnoty Arki istnieją także w takich nękanych konfliktami miejscach świata jak Irlandia Północna czy niektóre kraje Afryki... Kiedyś istniała nawet niewielka wspólnota w Ziemi Świętej. Mieszkała w niej mała Hadir, o której często wspominasz. Jak Hadir i takie osoby jak ona mogą być źródłem pokoju dla świata? Jak osoby słabe i bezbronne mogą pomóc w rozwiązywaniu spraw, które po ludzku wydają się nierozwiązywalne, a także wielu mniejszych problemów, z którymi spotykamy się na co dzień?
JV: Wspomniałeś o wspólnocie w Betanii, nieopodal meczetu. Jej powstanie było czymś wzruszającym. Zaczęło się od tego, że ktoś odpowiedzialny w Tel Awiwie za ludzi z upośledzeniem poprosił, by Arka objęła opieką pewien zakład w Kanie niedaleko Nazaretu. Nie byliśmy w stanie podjąć się tego. Człowiek ten spędził jednak tydzień w Arce i był bardzo poruszony, obserwując nasze życie. Wówczas powiedziałem mu: „Jest pan Żydem i człowiekiem wierzącym, zatem wierzy pan w dzieło Boże i w to, że Bóg nas prowadzi. Mamy znaki od Boga, które wyraźnie pokazują, że powinniśmy iść do Palestyny”. Trochę to go zszokowało, ale w końcu się zgodził.
Była to bardzo piękna wspólnota. Przyjęliśmy tam Hadir, Sicham - osoby pochodzące z zakładu nieopodal Betanii. Nasi przyjaciele wywodzili się z dzielnicy palestyńskiej, wszyscy byli muzułmanami. Wybuchła jednak wojna w Zatoce Perskiej. Palestyńczycy opowiedzieli się po stronie Saddama Husajna. Znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji i musieliśmy odejść, odwożąc do zakładów ludzi, których stamtąd wydobyliśmy. Zrozumieliśmy, że aby mogła tam istnieć Arka, muszą ją stworzyć Palestyńczycy, a nie ludzie z zewnątrz. Mieliśmy na przykład asystentów muzułmanów. W chwili zakładania Arki nawiązaliśmy bardzo dużo kontaktów zarówno ze stroną żydowską, jak i ze stroną palestyńską. Był to czas pierwszej intifiady, więc nie zawsze było to łatwe. Wszystko, co mogliśmy robić, to nawiązywać więzi. Teraz są tam zaangażowani muzułmanie.
Zadałeś pytanie: co możemy zrobić? Byłem w Rwandzie krótko po ludobójstwie. To pytanie rozbrzmiewało wówczas wszędzie. Powtarzałem wówczas, że jedyna rzecz, jaką można zrobić, to tworzyć małe grupy, zapraszać do nich zarówno Hutu, jak i Tutsi, aby spotykali się ze sobą i rozmawiali. W Irlandii Północnej, na linii frontu w Belfaście, również stworzyliśmy małą wspólnotę ekumeniczną. Na płaszczyźnie konstytucyjnej, rządowej, stworzono prawa i rozwiązania, które wydawały się całkiem niezłe, ale zabrakło pracy u podstaw. Protestanci chodzili do swoich kościołów, katolicy do swoich i nie dochodziło między nimi do spotkania.
Niedawno byłem w Serbii w małej wiosce na północy kraju, gdzie połowa mieszkańców to katolicy, a druga połowa - prawosławni. Prawosławni mają swój kościół, szkołę, przychodnię, sklepy, warsztaty samochodowe; katolicy także mają swój kościół, szkołę, przychodnię, sklepy, warsztaty... „Czy wy się w ogóle spotykacie ze sobą?” - spytałem. „Nie, nie spotykamy się”.
Arka w Kalkucie znajduje się w takim miejscu, gdzie z jednej strony żyją hinduiści, a z drugiej muzułmanie. Muzułmanie zabijają święte krowy, a hinduiści hodują świnie. To stwarza sytuacje, delikatnie mówiąc, złożone. Nasza mała wspólnota jest pośrodku i żyją w niej hinduiści, muzułmanie i chrześcijanie - wszyscy razem. Przyjęliśmy do niej osoby z upośledzeniem umysłowym wzięte wprost z ulicy. Tam doskonale widać, że osoby chore przyciągają do siebie ludzi, którzy bardzo różnią się między sobą. To jest ciekawe, ponieważ każda kultura ma tendencję do wykluczania ludzi, którzy się w niej nie mieszczą, a więc także osoby z upośledzeniem, ale kiedy żyjemy razem, osoby takie pośrednio zaprowadzają jedność, przyciągając do siebie jeszcze innych. Na przykład w Belfaście szkoły są albo katolickie, albo protestanckie, ale istnieje tam wielki zakład dla osób z upośledzeniem, gdzie nikt nie pyta, czy jesteś katolikiem czy protestantem, bo jesteś przede wszystkim chory. Jest to zatem droga, bardzo skromna, która sprawia, że można tworzyć małe wspólnoty pokoju.
Czasami przeżywamy bardzo piękne chwile. Przyjęliśmy na przykład młodego mężczyznę, który był niemową i żył na ulicy. Wspólnota nazwała go Abdul. W języku urdu znaczy to „dar Boży”. Choć nie mógł mówić, było dla nas oczywiste, że jest muzułmaninem, więc jeden z asystentów zaprowadził go do meczetu. Tam jakiś mężczyzna rozpoznał w nim swojego kuzyna, który zaginął przed kilkoma laty. Po kilku dniach w Arce zjawiła się cała jego rodzina. Ojciec był bardzo wzruszony. Powiedział: „Mój syn bardzo się zmienił, od kiedy jest z wami. Chcemy, żeby tu pozostał”. W ten sposób wielka rodzina muzułmańska powiększyła grono naszych przyjaciół.
Współczucie sprawia, że ludzie się łączą. Tutaj mówimy o osobach z upośledzeniem umysłowym, ale gdzie indziej będą to ludzie umierający, którym zapewnia się opiekę paliatywną, jeszcze inni odkryją więź z ludźmi dotkniętymi AIDS, czy z ludźmi żyjącymi w dzielnicach nędzy... Ubogi jest istotą ludzką, ponad wszystkimi możliwymi etykietkami, i może doprowadzić nas do jakiejś formy jedności. To nasze skromne doświadczenie, ale wierzymy w taką drogę.
WB: Bardzo poruszyło mnie kiedyś Twoje wyznanie, że dwie rzeczy szczególnie ranią Boga: jedna to odrzucenie osób słabych, druga - podzielone chrześcijaństwo. Po 11 września zaczęto dużo mówić o tym, że religia może prowadzić do pokoju, ale również do konfliktów. Jak Twoje doświadczenie wyniesione z Arki każe Ci patrzeć na ekumenizm i jego przyszłość?
JV: Kilka lat temu zostałem poproszony o wygłoszenie rekolekcji w Belfaście. To był bardzo gorący okres. Połowę uczestników tych rekolekcji stanowili katolicy, a drugą połowę prezbiterianie lub metodyści. Uderzające było to, że nikt z tych ludzi nigdy wcześniej nie spotkał żadnej konkretnej osoby z tzw. drugiej strony. Przeżyliśmy razem coś niezwykle mocnego, zachowując teologię, dyscyplinę i sposób modlenia się każdej z grup. Ostatniego dnia siedzieliśmy wszyscy razem i każdy miał podzielić się tym, co przeżył w ciągu całego tygodnia. Pewna diakonesa prezbiteriańska powiedziała: „Wczoraj wieczorem rozmawiałam z zakonnicą katolicką i odkryłam, że ona kocha Jezusa. Odniosłam wrażenie, że ona kocha Jezusa bardziej niż ja”. Pomyślałem sobie: „Jaka pokora!”. Następnie pewna zakonnica katolicka, po wspólnej nocy modlitwy, wyznała: „Nie wiedziałam, że protestanci tak się modlą”. Ekumenizm polega na spotkaniu drugiego człowieka i odkryciu, że on kocha Jezusa i chce iść za Ewangelią, że on także jest otwarty na Ducha Świętego i chce działać na rzecz pokoju.
Kiedyś byłem zszokowany, gdy pewien arcybiskup katolicki powiedział mi: „Ekumenizm to strata czasu”. Co to znaczy? Nie wiem, czy kiedyś zapanuje powszechna jedność, ale dzisiaj jesteś moim bratem, moją siostrą, kochasz Jezusa... Kocham mój Kościół i w pełni akceptuję wszystkie jego zasady. Nie chodzi tu o interkomunię i mniemanie, że nie ma między nami różnic. Ale myślę, że Arka uczy nas kochać i szanować tego, kto jest inny. Nie jestem tu po to, by cię zmieniać. Ty też nie jesteś tu po to, by zmieniać mnie. Jesteśmy tutaj, by się wzajemnie kochać. Kiedyś mówiono: „Jeśli się zmienisz, to cię pokocham”. A teraz we wszystkich dziedzinach humanistyki, nauk o człowieku mówi się: „Jeśli odkryjesz, że cię kocham, to wtedy będziesz mógł się zmienić”. I ja również.