Z Jeanem Vanier, założycielem wspólnot: Arka oraz Wiara i Światło - ruchów skupionych wokół osób z upośledzeniem umysłowym - rozmawiają Wojciech Bonowicz, Marcin Przeciszewski i Piotr Wierzchosławski. Azymut, Nr 4/2002
Piotr Wierzchosławski: Jean, chciałbym zapytać Cię o Twoją drogę życiową. Można powiedzieć, że jesteś człowiekiem paradoksu. Twoja pozycja społeczna i wykształcenie predestynowały Cię do kariery wojskowej czy politycznej. Posiadasz wszystkie dary intelektualne, psychiczne, aby stać się człowiekiem sukcesu. Co zmieniło w Twoim życiu spotkanie z ludźmi słabymi?
Jean Vanier: Rzeczywiście, w wieku trzynastu lat wstąpiłem do marynarki wojennej. Ostatni statek, na jakim pływałem, to był lotniskowiec. W 1950 r. opuściłem marynarkę wojenną, by służyć Jezusowi. Do marynarki wstąpiłem w samym środku wojny. Chciałem walczyć o pokój, prawdę i wolność. Opuściłem tamtą służbę, aby odkryć drogę pokoju, drogę Jezusa.
Odbyłem studia filozoficzne i zacząłem prowadzić wykłady z filozofii. Ponieważ byłem oficerem marynarki, naukowcem i wykładowcą wyższej uczelni, łatwiej było mi utrzymywać z ludźmi relacje, w których ktoś dowodził. Wolałem wydawać rozkazy albo podporządkowywać się im, niż żyć więzią, jaką można zbudować między dwiema osobami na zasadzie równości. Być może także bałem się relacji z kobietami... Krótko mówiąc, byłem człowiekiem poważnym - studiowałem filozofię, wykładałem na uczelni, dowodziłem okrętem wojennym...
Kiedy zamieszkałem z Rafaelem i Philippem, odsłonili oni we mnie jakiś wymiar dziecka, który był bardzo mocno stłumiony - dziecka lubiącego się śmiać i świętować. To dzięki nim odkryłem cały świat więzi międzyludzkich, którego wcześniej nie znałem. W osobach z upośledzeniem niezwykłe jest to, że jest w nich ogromna potrzeba przyjaźni i więzi z drugim człowiekiem. Bardzo wielu ludzi dąży do zdobycia wiedzy, sukcesu, a oni uświadomili mi, że we mnie oprócz tego jest pragnienie więzi z innymi, świętowania, śmiechu, po prostu bycia z ludźmi. Dzięki nim stałem się kimś znacznie prostszym wewnętrznie. Zacząłem rozumieć Ewangelię. Nazwałeś mnie człowiekiem paradoksu, a przecież właśnie sama Ewangelia pełna jest paradoksów.
Niezwykle porusza mnie w niej to, że Jezus wciąż „miesza karty”. W Ewangelii nie mamy pewności, kto jest dobry, a kto zły, kto grzeszy, a kto nie, ponieważ grzesznicy okazują się dobrzy, a dobrzy, jak się okazuje, wcale nimi nie są. Jezus nieustannie zadziwia nas wszystkich. Staram się podobnie tasować karty i pytać: „Kim jesteś?”. Można tu mówić o pewnej drodze, dzięki której możemy opuścić świat dzielący się na dobrych i złych, świat, w którym panuje dobra teologia i zła teologia, dobra filozofia i zła filozofia, po to by spotkać osobę z jej słabością i siłą i odkryć w jej sercu obecność Boga, ale Boga podatnego na zranienie, a nie tylko Boga, który jest wszechmogący.
Wojciech Bonowicz: Od prawie czterdziestu lat żyjesz we wspólnocie Arka z osobami upośledzonymi umysłowo. Czy w ciągu tego czasu zmieniło się coś w położeniu takich osób we Francji? Pytam o to, mając na myśli sytuację w Polsce, gdzie dyskutuje się na przykład nad badaniami prenatalnymi.
JV: Nastąpiło bardzo wiele zmian i powiedziałbym, że zaszły one na dwóch płaszczyznach. Z pewnością pojawiło się większe otwarcie, ale również większe zamknięcie. Z wielu powodów panuje dziś znacznie większy lęk przed osobami z upośledzeniem. Kiedy w szkołach katolickich mam okazję mówić o Arce do dziewcząt piętnasto-, szesnasto- czy siedemnastoletnich o tym, co ja w niej odkryłem, czasami słyszę taką refleksję: „Jeśli będę nosić w sobie potwora, to go zlikwiduję”.
Takie zdanie zawiera w sobie aż dwa bardzo negatywne stwierdzenia, po pierwsze, że taki chory człowiek jest „potworem”, a po drugie, że nie ma prawa do życia i należy poddać go aborcji. We Francji 96 proc. kobiet, które dowiadują się, że ich dziecko będzie upośledzone, decyduje się na aborcję. Te liczby nie są dokładne, gdyż uwzględniają tylko te kobiety, które wykonały testy na amniosyntezę. Wciąż jeszcze zdarza się, że gdy wchodzę na przykład do kawiarni w Compie`gne, słyszę: „Z takimi ludźmi nie ma pan tutaj wstępu!”. Istnieje więc lęk przed takimi osobami, a w prasie mówi się głównie o tym, ile kosztuje utrzymanie takiego chorego dziecka.
Z drugiej jednak strony akceptacja takich osób jest większa niż kiedyś, choć nie taka jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie w kawiarni można spotkać osoby z upośledzeniem, które pracują jako kelnerzy. We Francji ta aprobata nie jest aż tak daleko posunięta. Myślę, że przez sam fakt, iż wiele się o tym mówi, sprawa tych ludzi nie jest spychana na margines. Prawdziwym jednak problemem w społeczeństwie nie jest to, czy buduje się podjazdy umożliwiające osobom niepełnosprawnym dostanie się do kościoła, lub czy tworzy się klasy integracyjne i szkoły specjalne, ale kwestia, czy potrafimy dostrzec, że osoby z upośledzeniem mają coś do ofiarowania społeczeństwu i Kościołowi, czy też postrzegamy je tylko jako biednych maluczkich, którymi trzeba się zajmować... Problem jest dużo głębszy i bardziej złożony. Kto dziś chce nawiązać więź z kimś, kto jest inny?
Marcin Przeciszewski: Dosyć rozpowszechniony jest pogląd, że świat po 11 września wszedł w nową, nieznaną, bardzo niebezpieczną erę, odsłoniły się bowiem siły zła w skali, jakiej dotąd jeszcze nie doświadczyliśmy. Czy istnieją jakieś drogi wyjścia z tej sytuacji?
JV: Wydarzenia z 11 września były wstrząsające. Przyjechałem z Kanady 10 września i następnego dnia byłem w Paryżu. Kiedy wróciłem do wspólnoty, ktoś opowiedział mi, co się wydarzyło i zapytał, czy chcę zobaczyć, co pokazują w telewizji. Odpowiedziałem: „Nie”. Nie byłem w stanie patrzeć, jak ludzie wyskakują z 45 piętra prosto w śmierć. Jestem bardzo wrażliwy na obraz i zawsze boję się, że on zawłaszczy mnie, a ja potrzebuję wolności. Nie sądzę, żebym w ten sposób uciekał przed rzeczywistością, ale chcę pozostać wolny, po to by właśnie umieć wsłuchać się w tę rzeczywistość.
Po tych strasznych wydarzeniach w wielu miejscach na wspólnej modlitwie spotykali się chrześcijanie różnych wyznań, muzułmanie, żydzi... I muszę się Wam przyznać, że czułem się wtedy trochę nieswojo, zastanawiałem się z niepokojem, o co się tak naprawdę modlimy? Czego chcemy? Czy modlimy się po prostu o to, żeby nam nie przeszkadzano, by w naszym kraju nie istnieli terroryści? Czy modlimy się może o zachowanie status quo? Czy też modlimy się o więcej sprawiedliwości? Jan Paweł II wciąż powtarza, że nie ma pokoju bez sprawiedliwości i sprawiedliwości bez przebaczenia. To zmusiło mnie do refleksji i zacząłem prosić Boga, bym mógł być budowniczym pokoju. Ale co to znaczy budować pokój? Sadzę, że oznacza to właśnie wchodzenie w konflikty, a nie unikanie ich! To oznacza walkę o sprawiedliwość, także w warunkach bardzo złożonych.
Kiedy Serbowie wchodzili do Kosowa, pewien prawosławny kapłan ukrywał Albańczyków, a kiedy bomby NATO zmusiły Serbów do wycofania się, a mieszkańcy Kosowa zaczęli odzyskiwać swój kraj, ten sam kapłan ukrywał z kolei Serbów. A to znaczy, że nie zamknął się w swojej religii, w swojej kulturze. Był człowiekiem wolnym. Dzisiaj stale nam towarzyszy brak poczucia bezpieczeństwa. Wydarzenia, które miały miejsce w Moskwie, na Bali, i obawa przed tym, co jeszcze może się zdarzyć, sprawiają, że ludzie żyją w strachu. Czasami nie jest łatwo ustalić, dlaczego i przeciw komu toczy się wojna i gdzie właściwie przebiega linia frontu. Teraz wszystko może wydarzyć się wszędzie. To sprawia, że ludzie nie czują się bezpieczni i zamykają się na innych, chroniąc za różnego rodzajami murami.
Dzisiaj zasadnicze pytanie brzmi: jak działać na rzecz pokoju? Jak go budować w świecie, w którym jest mnóstwo barier, granic, w którym ludzie szukają poczucia bezpieczeństwa za wszelką cenę? Pokojowi nie sprzyja nasilająca się nowa fala ubóstwa. W krajach, w których dotychczas występował wzrost gospodarczy, teraz pojawił się zastój. W sercu nosimy coraz więcej lęków i obaw, a w portfelu coraz mniej pieniędzy. I to jest zła nowina dla ubogich, dla osób z upośledzeniem. Co w takich czasach oznacza być człowiekiem i uczniem Chrystusa? Czy chodzi o to, by zamknąć się w swoim Kościele, w swojej grupie, z pieniędzmi, które posiadamy, i w ten sposób budować sobie poczucie bezpieczeństwa? Stajemy więc dzisiaj przed zasadniczymi pytaniami w skali całego świata oraz poszczególnych krajów: jak nie zamykać się w naszych lękach i niepokojach, tylko budować pokój? Musimy trwać w postawie wyprostowanej.
MP: W takim razie, co w takich warunkach znaczy być człowiekiem pokoju?
Wspomniałem wcześniej o tamtym prawosławnym kapłanie... Cały problem tkwi w tym, że boimy się tego, kto jest inny. Nieczęsto mamy odwagę przekroczyć granicę, która zamyka nas we własnej grupie, by spotkać się z kimś, kto jest inny. Wielką wymowę ma tutaj przypowieść o dobrym Samarytaninie. Na drodze między Jerychem i Jerozolimą leży człowiek, ciężko pobity i obrabowany. Krwawi. Dwie osoby należące do jego własnej kultury - kapłan i lewita - przechodzą obok i nie robią nic. Zatrzymuje się dopiero Samarytanin, który jako taki był przecież wrogiem narodu żydowskiego. Tak więc problem tkwi w tym, jak dziś przekraczać i przełamywać granice, aby spotkać się z drugim. Matka Teresa powiedziała bardzo wymownie, że są tacy ludzie, którzy przyjeżdżają do Kalkuty, widzą na ulicach umierających biedaków, którzy budzą w nich wstręt, i mówią: „To jest odrażające”. Ale są też ludzie, którzy podchodzą do nich i odkrywają siłę, która wytryskuje z ich wnętrza jak strumień wody, przepływa przez ich ręce i dotyka ciał tych, którzy są chorzy. Współodczuwają wtedy i współcierpią z nimi. Matka Teresa mówi o przejściu od postawy odrazy do postawy współczucia.
Jest jeszcze inne przejście - od postawy współczucia do postawy zachwytu. Myślę, że wiemy, czym jest współczucie, ale czy wiemy, czym jest zachwyt? Kiedy dotykamy ciała umierającego człowieka, być może ciała osoby z upośledzeniem, następuje zetknięcie dwóch elementów. Osoba chora lub osoba z upośledzeniem mówi: „Kocham cię” i poprzez tę więź odkrywamy, że mury, które sami zbudowaliśmy wokół własnego serca, kruszą się. Odkrywam drugiego, umierającego, jako osobę. W tym spotkaniu dwóch osób, które są różne i być może wrogie sobie, odkrywamy obecność Boga. Myślę, że pokój jest wtedy, kiedy ośmielamy się wyjść z naszych enklaw, z tego, co nas więzi w sobie, z takiej czy innej odrębności, elitaryzmu. Ale to wyjście ma być przejściem od służenia komuś do dzielenia się z nim, od wielkoduszności do komunii.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»