Jan Paweł II wzywał, żeby takich jak my przygarnąć, ale ilu księży go posłuchało? Proboszcz się zgodził wywiesić w gablocie plakat o rekolekcjach dla niesakramentalnych, ale z ambony się o tym nie zająknął. Bo „u nas takich związków nie ma”. Tygodnik Powszechny, 2 sierpnia 2009
Przy mojej czwartej ciąży Waldek zaczął znikać z domu. Zostawałam sama, wyjąc z bólu. Zaproponowałam mu: niech wyjedzie za granicę do pracy. „Coś byś zarobił, a może też i chwila rozstania pomogłaby naszemu małżeństwu”. Pojechał do Francji. Odwiedziłam go kilka razy, ale wtedy zawsze gdzieś przepadał, żeby tylko mnie nie widzieć.
Może ten człowiek mnie kochał. Ale jego uczucie przypominało sentyment, jakim się darzy stare buty: nie chcę ich wyrzucać, łatam je, bo przyzwyczaiłem się do nich. Ale jednocześnie je niszczę, używając codziennie. Z mojej strony to chyba też nie była miłość. Raczej jakieś otumanienie. Byłam gotowa powtórzyć za Waldkiem każde słowo, zgodzić się, czego by nie powiedział.
Po pięciu latach takiego życia przyszła moja mama: „Zabieram cię, bo nie wychowywałam dzieci po to, żeby ktoś je teraz niszczył”. Zamieszkałam z rodzicami. Załatwili mi opiekę dobrego lekarza; utrzymałam ciążę i urodziłam Michałka. Waldek przyszedł na dwa dni przed rozwiązaniem. Spróbowaliśmy potem jeszcze raz żyć razem, ale on po dwóch miesiącach znów wpadł w ciąg.
Mama zmarła nagle, kiedy Michałek miał niecałe pięć lat. Oddałam go do przedszkola, ale zupełnie się tam nie nadawał – tak bardzo przeżywał stratę babci. Więc na mój powrót z pracy do domu czekał z dziadkiem.
W osiemdziesiątym drugim zdecydowałam się na rozwód. Sędzia pytał, czy nie widzimy przed nami jeszcze jakiejś szansy. Pomyślałam, że może dla dziecka warto się poświęcić...
Ale skrupuły mi puściły, kiedy Waldek znalazł sobie nową dziewczynę, a ona zaszła w ciążę. Sąd orzekł rozwód. Nie powinno się żyć tylko dla dziecka, ale też dla siebie. Jeżeli człowiek jest w porządku dla samego siebie, to dziecko ma zdrowego rodzica.
Bogdan: Był rok siedemdziesiąty dziewiąty. Zostałem kierownikiem działu w zakładzie transportowym. Jedną z moich podwładnych była miła, wygadana dziewczyna. W odróżnieniu od innych pracowników jej nic nie trzeba było dwa razy powtarzać...
Podpytywałem o nią. Powiedzieli mi, że Kamila ma kłopoty z mężem. Zresztą – widać było. Jej synek chorował, a ona wszędzie chodziła sama: do przychodni, po leki. Kiedy samochód się zepsuł, to sama go do warsztatu zawoziła.
No i jakoś tak zaczęliśmy gadać o życiu, doradzać sobie nawzajem. Podobało mi się w niej to, jak patrzy na świat. Widziałem, jak dba o syna. Sama też była zadbana, do tego trzeźwo myśląca.
Zaczęła się do mnie zalecać, kanapki mi przynosiła do pracy.
Kamila: Waldek znikał z domu. Myślałam, że jak będzie głodny, to pewnie przyjdzie do mnie do pracy – więc nosiłam ze sobą kanapki, które robiłam dla niego. Ale on nigdy nie przyszedł. I te kanapki zawsze zjadał Bogdan.
Początkowo nie miałam o nim dobrego zdania. Pamiętam, jak pierwszy raz się pojawił w moim dziale: roztrzepany oszołom w niebieskim golfie. Ale z czasem dostrzegłam w nim dużo dobrych cech. Chociaż rozwodnik, to sam nie może być zły, skoro tak kocha dziecko. A wciąż mówił i myślał o synu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.