Nie ma u św. Marka ani jednego zdania o tym, że Kościół uwierzył w zmartwychwstanie! Może zatem warto więcej mówić o śmierci Boga. Albo chociaż pozwolić mówić innym.
Byłbym jednak bardzo niepocieszony, gdyby moja wiara miała być fundamentem czegokolwiek. Na szczęście to nie wiara jest fundamentem ludzkiego bytu, ale Bóg. I jeśli Jego deszcz pada na dobrych i na złych, to każdy człowiek – bez względu na to, czy wierzy, czy nie – otrzymuje dla swojego życia solidny fundament. Czasem można odnieść wrażenie, że obecnie niektórzy ateiści wiedzą to lepiej od ludzi wierzących. Każdy człowiek ma wszystko, czego potrzebuje do życia dobrego i owocnego, bo Bóg jest bez względu na to, czy się w Niego wierzy, czy nie. Ludzkość też sobie poradzi, bo nie stoi na fundamencie swojej wiary czy niewiary (obie są przeraźliwie chwiejne i wszyscy o tym wiemy), ale na Bogu samym.
Wiara i niewiara nie są zatem tak ważne, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Ważny jest Bóg. Sądzę, że Hartmanowi przyznać trzeba rację w tym, że dojście do pewnego religijnego relatywizmu jest koniecznością. Bo religię wcześniej czy później trzeba nam będzie odrzucić, tak jak odrzucimy wszystko to, co posiadamy, nawet życie! „Wiara się skończy” – napisał św. Paweł do Koryntian, ale nie rozpaczał nad tym faktem, jak to Hartman czyni. Pełen radości mówił nawet o beznadziei, która nastanie pewnego pięknego dnia! Autor Apokalipsy bez najmniejszej żenady i bez cienia smutku mówił, że w niebieskiej Jeruzalem nie widział Świątyni.
Problemem nie jest zatem relatywizowanie religii, ale to, że wielu ludzi relatywizuje religię zbyt wcześnie i tym samym odrzuca ją (zrelatywizowana nie jest już przecież prawdziwa), jeszcze zanim osiągną jej cel, czyli Boga. Pamiętam, że kiedyś jedna pani tłumaczyła się przede mną, że nie chodzi do kościoła, bo przecież można modlić się wszędzie. „Ma Pani całkowitą rację” – odpowiedziałem z głębokim przekonaniem i spytałem: „a więc Pani modli się wszędzie?”. „No, niezupełnie...”. Nowa Huta, miasto bez kościoła, to był zaiste diabelski i przykry pomysł, ale Jerozolima bez Świątyni jest wizją niebiańską! Bycie ostatnim człowiekiem, które popycha do rozpaczy proroków śmierci Boga, było marzeniem świętego Pawła, głosiciela Ukrzyżowanego! Utrata religii może zatem doprowadzić do aż tak skrajnych postaw. Nie w religii zatem rzecz, ale w obecności Boga. Nie chodzi więc o to, żeby bronić religii i wiary. Trzeba szukać Boga.
To dlatego śmierć Boga jest taka ważna. Abp Życiński bez wątpienia trafił w sedno, odpowiadając Hartmanowi wskazaniem na kenozę Boga, na Jego nieustanne umieranie. Już samo stworzenie jest jakimś obumarciem Boga, bo przecież – jak mawiają rabini żydowscy – musi się On wycofać, żeby mogło powstać coś, co nie jest Nim. On, który jest, wycofuje się, żeby zrobić miejsce dla tego nic, którym jest stworzony świat. Motyl, góra, woda i atom węgla to przecież nie Bóg. On zatem umiera, żeby mogły zaistnieć. Człowiek jest ponoć wyjątkowym stworzeniem, bo nosi w sobie rozum i świadomość, które przez wieki uważano za boskie. Dusza ludzka ponoć spadła z niebios i to dlatego, jak Bóg, widzi świat i jest go świadoma.
Ale dziś już wiemy dużo lepiej, że to nie tak. Rozum ludzki to nie Bóg, dusza to nie Bóg, człowiek to nie Bóg, wszystko w nas jest ciałem, jest stworzone. Bóg umiera zatem tam, gdzie jest człowiek, żeby człowiek mógł być człowiekiem, żeby mógł myśleć, poznawać, wiedzieć. Wszystko, dosłownie wszystko, co istnieje, wyśpiewuje chwałę umniejszającego się Boga. Franciszek z Asyżu widział to niezwykle jasno i to umieranie Boga napełniało go radością doskonałą.
***
Śmierć Boga w sposób szczególny dokonuje się jednak w Jezusie. Tutaj Bóg umniejsza się do końca, porzuca samego siebie i zostawia człowiekowi tyle miejsca, że jest on całkowicie sam: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił...”. Śmierć Boga – jak chciał tego Nietzsche – jest równocześnie śmiercią człowieka. Na krzyżu umierają razem Bóg i człowiek.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.