Czytając taki tytuł, można się żachnąć: kiedyż tak było?! Może za Mieszka czy Chrobrego, gdy ich poddani, przyjąwszy gremialnie chrzest, początkowo mieszali stare i nowe przekonania, lecz przecież z czasem duchowni wykorzenili magiczne praktyki i dawne zabobony. Znak, 3/2008
Byli poganie przenosili do chrześcijaństwa ze swej religijno-magicznej przeszłości zainteresowanie przede wszystkim doczesną skutecznością sakralnego obrzędu, niezależną ani od znajomości doktryny, ani od moralnej jakości postępowania. A chrześcijaństwo także przynosiło swoje niezwykłe ryty kościelne, wykonywane w tajemniczym obcym języku. Te oficjalne, obowiązkowe, sakramentalne. Skłonnościom do magicznego ich traktowania (na przykład jako środków zapewniających pomyślność) przeciwdziałać miała teologia i kaznodziejska aktywność, nie zawsze wystarczające. Brakowało jej jeszcze bardziej w interpretowaniu sakramentaliów i paraliturgii, owego mnóstwa poświęcanych rzeczy i wyrosłych spontanicznie praktyk, pojmowanych nierzadko przez masy (w tym niemało duchownych) w sposób bardziej magiczny niż religijny. Kościelna antymagia stawała się dla zbyt wielu nową magią.
Nierzadko zakazywane lub traktowane początkowo nieufnie przez władze kościelne, potem były przez nie dopuszczane z poleceniem przypominania ich ortodoksyjnej interpretacji, o której propagatorzy czci relikwii czy obrazów łatwo zapominali, zastępując ją teologią pątników. Ci zaś szukali w sanktuariach nie przykładów do naśladowania, ale hagioterapeutycznej usługi. Kości świętego czy jego obraz stawały się jego siedzibą, sobowtórem lub przedmiotem promieniującym dobroczynną mocą. Aktywność cudotwórcy uruchamiała nie przemiana serca u petenta, lecz obiecany datek (wotum). Informują o tym niezliczone miracula rozpowszechniane przez kustoszów poszczególnych sanktuariów niczym reklamowe foldery.
Szerzone w ciągu wieków chrześcijaństwo ciągle określało granice między tym, co w kulturze zastanych religii można asymilować, a tym, co należy odrzucić. Tymczasem ani to, co przyjęte, nie zawsze przestawało żyć własnym życiem, ani to, czego zakazywano, nie znikało tym samym ze świadomości wiernych. Ciągle jednak istniała większa lub mniejsza różnica między oficjalnym a wyznawanym przez masy systemem prawd, norm i wartości. O zmniejszanie tej różnicy dbać mieli duszpasterze. W epokach jednak gdy kler był słabo wykształcony, duchowni częściej wzmacniali, niż oczyszczali popularną mieszaninę wiary i wierzeń, pobożności i zabobonu, religii i magii.
Co kilka pokoleń, gdy ów rozziew między nauczaniem Kościoła a stanem świadomości panującej w parafiach wzrastał – a raczej kiedy go sobie uświadamiały elity intelektualne czy kierownicze – zaczynały się biadania, alarmy, nawoływania. Zaczynali zwykle wolni strzelcy – teologowie i charyzmatycy, jednostki i grupy. Żarliwi, odważni. Choć niestroniący od przesady i malowania stanu faktycznego w czarnych barwach. Byle przynaglić do reformy. Pod wpływem tych głosów, albo i od siebie, papieże, sobory, synody zabraniały, nakazywały, wzywały, uruchamiały kontrolę. Bez takich wysiłków, bez głosów, jakie je poprzedzały, trzeba by brnąć w synkretyzm, błogosławiąc wszystko, co pojawiało się na styku wiary i wierzeń.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.