Dziecko nie powinno być dla matki wszystkim. Rola matki – choć bardzo ważna – nie jest najważniejszą rolą życiową. Jest to rola kolejna i nie ostatnia.
Bardzo istotne jest to, czy stając się matką, potrafimy być nadal żoną i partnerką. Niestety, ciągle w wielu domach pokutuje model matki Polki męczennicy, która poświęca się dla dzieci i na ołtarzu swojego macierzyństwa składa ofiarę z siebie, zaniedbując przy okazji ojca swoich dzieci i odpuszczając sobie pielęgnowanie relacji z nim. A tymczasem to właśnie ta relacja jest podstawowa i najważniejsza w każdej rodzinie. Świadczy o tym zarówno teoria (np. systemowe ujęcie rodziny), jak i doświadczenie życiowe. To od tej relacji zaczęła się rodzina, bez niej nie byłoby dzieci i ona powinna przetrwać wtedy, gdy potomstwo opuści rodziców, by pójść swoją drogą. Rozmawiając z rodzicami w poradni, w której pracuję, używam porównania ornitologicznego – pojawienie się dzieci w rodzinie jest takim samym wydarzeniem, jak pojawienie się piskląt w gnieździe. Przebywają tam do czasu, aż staną się samodzielne. Nie można zatem zastępować jednej relacji drugą. Dziecko nie powinno zajmować miejsca taty w mamy myślach, sercu, łóżku… Miłość do dziecka nie może wypierać miłości, z której ono powstało. Ciągle w tle powinniśmy mieć pytanie: z czym (i z kim) zostanę, kiedy dzieci opuszczą rodzinne gniazdo? Zaniedbany i sfrustrowany ojciec w parze z przemęczoną i poświęcającą się matką to pierwszy krok do zaniku więzi małżeńskich i perspektywy zbudowania toksycznej, symbiotycznej relacji między matką a dzieckiem.
Nieszczęśliwi rodzice nie wychowają szczęśliwego, a więc wolnego dziecka, zdolnego do samodzielnego i twórczego życia.
Poród nie jest cezurą, od której matce nie wolno umawiać się na randki z własnym mężem, dbać o swój wygląd i samopoczucie, realizować planów i marzeń, rozwijać zainteresowań i pasji, kontaktować się z ludźmi itp. Trzeba chcieć i umieć pamiętać o tym, że poza pokojem dziecięcym nadal istnieje świat, z którego wyrośliśmy i który ma dla nas mnóstwo propozycji. A tymi propozycjami, umiejętnie z nich korzystając, możemy też wzbogacić nasze dzieci. One potrzebują matki żywej, prawdziwej, spełnionej i atrakcyjnej, przy czym nie mam tu na myśli atrakcyjności wyłącznie w jej fizyczno-wizualnym wymiarze. Matka, która nie zapomniała o istnieniu reszty świata, będzie miała o wiele mniejszą pokusę (a i czasu jej po prostu na to nie starczy!), by związać dziecko z sobą stalową liną wzajemnej zależności.
Jedna z matek opowiadała mi o swoim doświadczeniu (przenoszonym pokoleniowo w jej rodzinie) odbierania macierzyństwa jako powstania nowego, dwuosobowego organizmu (matka-dziecko), trwale z sobą związanego. Nie mogła zatem myśleć nigdy o sobie w liczbie pojedynczej, bo najpierw była częścią swojej matki, zależną od niej fizycznie i emocjonalnie, potem zaś stała się drugą połową swojego dziecka, które podobnie zaczęła uzależniać od siebie, zanim, z pożytkiem dla wszystkich, nie odkryła tego mechanizmu i nie zrezygnowała z jego powielania.
Słowa, które ranią
Często w macierzyństwo wpisane jest oczekiwanie od dzieci wdzięczności – za nasze poświęcenie, trud, czas, pielęgnację, utratę urody i porzucone marzenia. Tymczasem dzieci obarczone takim oczekiwaniem czują na sobie wielki ciężar, a zamiast wdzięczności pojawia się w nich niechęć i zmęczenie. One mają oddać to, co dostały od rodziców, swoim dzieciom. Jeśli relacje w rodzinie były oparte na prawdziwej miłości (która naprawdę wcale nie musi oznaczać męczeństwa), dzieci nie odwrócą się od rodziców i zachowają z nimi więź. Jednak powinien to być proces naturalny, a nie wymuszony toksycznymi tekstami w rodzaju: „ja się dla ciebie poświęciłam, a ty mi teraz tak odpłacasz”.
Takich niedobrych słów jest niestety wiele w macierzyńskim repertuarze i często są one związane z emocjonalnym szantażem: „przez ciebie mam siwe włosy”, „serce mi pęknie, jak będziesz się tak zachowywał”, „mamusi jest tak przykro, kiedy jesteś niegrzeczny”, „cały dzień płakałam, tak się tobą martwię”, „źle się czuję, pewnie zasłabnę, ale ty tego nawet nie zauważysz”, „oczywiście, możesz robić, co chcesz (wybrać szkołę, zawód, dziewczynę lub chłopaka), ja najwyżej dostanę zawału, ale to przecież nie twoja wina, ty masz prawo do swojego życia”…
Wiele dorosłych osób na wspomnienie takich sformułowań kurczy się wewnętrznie. Nieuchronnie wywołują one poczucie winy i przekonanie, że los matki, jej szczęście i dobre samopoczucie, a czasem nawet życie jest wyłącznie w naszych rękach. A jeśli jeszcze ta matka jest samotna…
Myślę, że szczególnie takie mamy powinny uważać, by relacji z dzieckiem nie uczynić protezą swoich zaburzonych czy nieudanych związków. Zwłaszcza jeśli to dziecko jest synem. Przy czym samotność może być także wpisana w zimne, praktycznie nieistniejące małżeństwo. Syn nie zastąpi nam partnera, nie obdarzy taką miłością, jakiej mamy prawo oczekiwać od mężczyzny. Córki z kolei są czasem zmuszane do pełnienia roli przyjaciółki i powierniczki mamy, co też nie jest prawidłowe, bo stanowi zakłócenie naturalnych koalicji rodzinnych, które nie powinny być międzypokoleniowe. Świat dorosłych ma pozostać światem dorosłych. O wiele trudniej jest wypuścić z gniazda córkę lub syna, którzy wyszli poza rolę dziecka. Nie jest przecież naturalnym procesem rozstawanie się z partnerami i przyjaciółmi. Takie wydarzenia zawsze związane są z dramatem i rozdarciem.
Z dużym niepokojem słucham w poradni, kiedy matki wyznają: „Moje dziecko jest dla mnie najlepszym przyjacielem, ze wszystkiego mogę mu się zwierzyć, we wszystkim mnie wspiera”. A to dziecko ma np. sześć lat… Choćby jednak miało i 15, to naprawdę nie jest jego zadanie i jego miejsce. Dopiero wtedy, kiedy dzieci opuszczą dom rodzinny i staną się dorosłe, możemy nawiązywać z nimi prawdziwie partnerskie relacje, oparte na wzajemnym szacunku i miłości.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.