Czy sytuacja Kościoła amerykańskiego nosi cechy typowe dla całego współczesnego katolicyzmu? Czy Polska jest zatem wyjątkiem? W ostatnich latach zaledwie kilka przypadków wzbudziło większe społeczne emocje. Myślę, że wielu wiernych w Polsce zadaje sobie jednak pytanie, czy to tylko wierzchołek góry lodowej. Pedofilia – najboleśniejszy problem współczesnego Kościoła.
Przede wszystkim warto sobie uświadomić, że przez PEDOFILIĘ określa się dziś w medycynie dewiację, w której jedynym lub preferowanym sposobem osiągania satysfakcji seksualnej jest kontakt z dziećmi, które nie weszły jeszcze w okres dojrzewania. Potocznie rozumie się zaś przez pedofilię wszelkie działania o charakterze seksualnym zachodzące między osobą pełnoletnią a niepełnoletnią w sensie prawnym. Jeśli jednak punktem wyjścia do dalszej analizy ma być definicja naukowa, a nie potoczna intuicja, to, jak podkreśla dr Leslie Lothstein – jeden z najbardziej cenionych w USA terapeutów klinicznych zajmujących się pedofilią – procentowo liczba pedofilów (osób wykorzystujących seksualnie niedojrzałe dzieci płci obojga) jest w Kościele katolickim taka, jak i w innych Kościołach czy grupach społecznych lub zawodowych. Waha się między 0,2 a 0,7% (choć można sądzić, iż mamy do czynienia z pewnym niedoszacowaniem). Pedofile zwykle dopuszczają się przestępstw na wielu (nawet na kilkudziesięciu) ofiarach, dlatego w raporcie z John Jay College 22% odnotowanych przypadków to przestępstwa stricte pedofilskie, choć dokonała ich raczej stosunkowo niewielka grupa sprawców (ok. 6% wśród oskarżonych).
Wśród katolickiego kleru w USA znacznie częściej zdarzały się przypadki molestowania nastoletnich, ale seksualnie już dojrzałych chłopców. Taką skłonność seksualną w nauce nazywa się EFEBOFILIĄ. Jest to o tyle ważne, że stosowane u pedofilów i efebofilów te same terapie psychologiczne wykazują różną skuteczność. Dr Lohstein przyznaje, że w przypadku efebofilów prognozy wyleczenia są lepsze, a ryzyko nawrotu złych zachowań mniejsze. Nie znaczy to, że pedofilię należy traktować jako ciężką chorobę, a efebofilię jako mniej „poważną” skłonność. Skutkiem obu jest bowiem wykorzystywanie nieletnich, które, zdaniem Lohsteina, we współczesnych, zachodnich systemach prawnych zawsze powinno być kwalifikowane jako gwałt. Tylko to słowo naprawdę oddaje sprawiedliwość doświadczeniu ofiar.
Dwie sprawy w raporcie z John Jay College zastanawiają szczególnie. Po pierwsze to, że aż 81% odnotowanych przypadków miało charakter molestowania homoseksualnego. Po drugie, że najwięcej przypadków molestowania nieletnich przez kler miało miejsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w., a sprawcami byli najczęściej księża kształceni w seminariach przed II Soborem Watykańskim. Od wielu lat w amerykańskim społeczeństwie żywe jest przekonanie, że do stanu duchownego w Kościele katolickim trafia bardzo wielu gejów, że w seminariach duchownych, kuriach diecezjalnych i innych znaczących instytucjach kościelnych pełna wpływów jest homoseksualna „mafia lawendowa”. Dzięki publikowanym w ostatnim dziesięcioleciu statystykom, w których określono liczbę homoseksualistów wśród amerykańskich duchownych na 3050%(!), okazało się, że to pogląd prawdziwy. Jeśli tedy przyjąć, że – wg różnych danych – liczba homoseksualistów w społeczeństwie waha się między 3 a 10%, zasadne wydaje się pytanie, dlaczego (i od kiedy) w szeregach kleru w USA występuje aż tak liczna ich nadreprezentacja. A także pytanie inne: Czy istnieje związek między orientacją seksualną duchownych a molestowaniem przez nich nieletnich chłopców?
Na tę ostatnią kwestię wielu amerykańskich psychiatrów, także współpracujących z Kościołem, odpowiada negatywnie. Nawet jeśli 81% odnotowanych przypadków dotyczyło molestowania chłopców, to tylko 32% krzywdzicieli było w sensie ścisłym efebofilami. 47% odczuwało pociąg do nastolatków płci obojga, choć częściej dopuszczali się lubieżnych czynów na chłopcach (15% oprawców krzywdziło zarówno dziewczynki, jak i chłopców, jednak ich ofiary miały wyłącznie po 1112 lat). Wynika z tego, że pojęcie sztywnej orientacji seksualnej opartej na stałej tożsamości seksualnej w przypadku księży dopuszczających się przestępstw seksualnych na nieletnich właściwie nie może być zastosowane. Wielu psychiatrów podkreśla, że duchowni ci są zazwyczaj osobami emocjonalnie niedojrzałymi, w odróżnieniu od licznych współczesnych gejów, którym sztywna orientacja homoseksualna nie przeszkadza w osiągnięciu emocjonalnej dojrzałości.
Można się zastanawiać, na ile w takich wypowiedziach specjalistów mamy do czynienia ze strachem przed oskarżeniami o homofobię, które w amerykańskim kontekście mogłyby oznaczać ruinę zawodowej kariery. Oskarżeniami tymi, jak wiadomo, nie przejmuje się Kościół, który w 2007 r. zabronił udzielania święceń kapłańskich osobom o głęboko zakorzenionych tendencjach homoseksualnych(inna rzecz, że Watykan pozwolił jednocześnie wyświęcać osoby z „przejściowymi” tendencjami homoseksualnymi, pod warunkiem że trzy lata przed diakonatem tendencje te zostaną wyeliminowane; teza o „przejściowym” homoseksualizmie wywołała ostre reakcje krytyczne w wielu środowiskach naukowych).
Sam skłaniam się ku opinii, że homoseksualizm jest ważnym czynnikiem przyczyniającym się do molestowania nieletnich chłopców przez katolickich duchownych. Jednak przekonuje mnie również twierdzenie o emocjonalnej niedojrzałości jako jednej z głównych przyczyn przestępstw seksualnych popełnianych przez księży, gdyż można za jego pomocą wytłumaczyć, dlaczego najwięcej przypadków molestowania nieletnich miało miejsce w Kościele amerykańskim (i, jak się niedawno okazało, w innych krajach zachodnich).
Dziś już wiadomo, że księża krzywdziciele kończyli seminaria duchowne zwykle przed i w czasie Vaticanum II. Seminaria te znane były z surowej dyscypliny. Klerykom bardzo rzadko pozwalano na kontakt ze światem. O seksualności nie mówiono zbyt wiele, a jeśli już, to w kontekście katalogu „grzechów przeciw ciału” na kursach teologii moralnej. Prefekci bacznie przyglądali się życiu alumnów wewnątrz seminaryjnych murów. Czy seminaria w USA (i w innych krajach zachodnich) przyciągały już wtedy tak wielu homoseksualistów, jak w latach późniejszych? Na tak postawione pytanie odpowiedzieć bardzo trudno. Przecież w latach pięćdziesiątych nikt właściwie nie mówił o seksualnej orientacji! Niska wiedza na temat własnej seksualności oraz opresyjność właściwa ówcześnie dla seminariów nie sprzyjała emocjonalnemu rozwojowi kleryków. Wielu z nich rozpoznawało zapewne w sobie homoseksualne tendencje, ale tym bardziej lgnęli do Kościoła, który w dość wciąż jeszcze purytańskiej kulturze zdawał się dawać szansę na swoistą „sublimację” (homo)seksualnych pragnień. Czystość i celibat traktowano w sposób prawie mistyczny. Było to w końcu szlachetne wyrzeczenie, które upodabniało do Chrystusa i – przynajmniej w oczach wiernych – stawiało kapłana celibatariusza ponad grzesznym światem. W opresyjnych warunkach seminarium „sublimacja” w kierunku tak pojmowanej „idealnej czystości” wydawała się możliwa do osiągnięcia. Rozwój psychoseksualny mógł ulec swoistemu zatrzymaniu w czasie lat spędzanych w seminarium, czemu bez wątpienia sprzyjał mechanizm wszechobecnej kontroli. I prawdą jest, co potwierdzają liczne badania, że w latach pięćdziesiątych klerycy w USA i innych krajach zachodnich bardzo rzadko wchodzili w jakiekolwiek relacje seksualne. Sama jednak klerycka formacja paradoksalnie pozwalała na to, że, niestety, przez seminaryjne sito dość łatwo przechodzili ci, którzy w przyszłości stawali się krzywdzicielami nieletnich. Bo pragnienia seksualne wydawały się skutecznie wyciszone, a purytańskie społeczeństwo miało stać na straży takiego wyciszenia. Tyle że w latach sześćdziesiątych i Kościół (dzięki Soborowi), i społeczeństwo (dzięki ruchom emancypacyjnym oraz „rewolucji seksualnej”) uległy bardzo poważnym przemianom i dotychczasowe purytańskie recepty coraz częściej stawały się nieskutecznie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.