Mieszkanie na warszawskiej Ochocie. W salonie drewniany stół, a na nim jedna gerbera w wazonie. Wokoło książki, na jednej z półek w ramkach zdjęcie ślubne Barbary i Władysława Stasiaków. I mnóstwo drobiazgów, które minister pozostawił przed wylotem do Katynia. Leżą nietknięte do dziś. Tutaj się spotykamy. Naszą rozmowę przerywa tylko głucha cisza, która zdaje się być dojmująca. To cisza, z którą pani Barbara została. Zupełnie sama.
– Do tej pory była to pewnie prawda bardziej abstrakcyjna, uświadamiana 1 listopada...
– Niezupełnie. Do tej pory nie odnosiła się może do osoby mi najbliższej, ale samą tematyką śmierci, umierania, życia po śmierci interesowałam się chyba od zawsze. Śmierć nie była dla mnie czymś „obcym”. Teraz myślę, że może to było przygotowanie do tego, co się stało…
Co więcej – my z Władkiem często rozmawialiśmy o śmierci. Jedną z takich rozmów pamiętam do dziś, kiedy na Mszy św. u Dominikanów we Wrocławiu ksiądz powiedział, że każdy z nas pewnie chciałby, żebyśmy wszyscy spotkali się kiedyś razem po śmierci. Zapadło to nam bardzo w pamięć. Rozmawialiśmy później z mężem, że musimy coś zrobić, żeby się kiedyś spotkać. Umówiliśmy się nawet, że ten, kto odejdzie pierwszy, da drugiemu jakiś znak. Nie przypuszczaliśmy, że dotknie nas to tak szybko. Planowaliśmy długie wspólne życie, co najmniej do dziewięćdziesiątki… Teraz przypomina mi się także wiele innych rzeczy, które wydają się symboliczne.
– Na przykład?
– W ostatnie Święta Wielkanocne, a więc tuż przed katastrofą smoleńską, we wrocławskiej katedrze przystąpiłam do spowiedzi. Władek był wcześniej w Warszawie, a ja poszłam dopiero w Wielką Sobotę. I ksiądz w konfesjonale nieoczekiwanie powiedział do mnie: Dlaczego tak późno? A co by było, gdyby się coś stało, tak bez spowiedzi…? Tłumaczył mi wtedy, że życie duchowe to dbanie o stałą łączność duchową z Bogiem, to modlitwa, Msza św., sakramenty. To bycie przygotowanym na spotkanie z Panem. Kiedy na koniec kapłan oznajmił: Udzielam ci rozgrzeszenia i otwieram ci bramy nieba, w tym samym momencie w kościele zabrzmiało głośne: „Alleluja!” – była to bowiem Liturgia Światła.
Opowiadałam to później Władkowi, byłam uśmiechnięta, w dobrym humorze. A on wcale się nie roześmiał, tylko zamyślił się głęboko. Odniosłam wrażenie, że zaczął się martwić o mnie. Teraz myślę, że mógł mieć przeczucie, że to może dotyczyć jego... Wtedy też pomyślałam sobie, że z fasonem weszłam w tę Wielkanoc do nieba bram. Teraz myślę, że oni wszyscy prosto z samolotu weszli z fasonem do nieba bram.
– Czuje Pani obecność męża?
– I tak, i nie. Brakuje mi go bardzo w wymiarze czysto ludzkim. Ta nieobecność jest mocna, dojmująca.
– Mimo że dużo przebywała Pani sama, jako minister słynął bowiem z tego, że dużo pracował...
– Ale wtedy było inaczej, wiedziałam, że wróci, wiedziałam, gdzie jest. Byliśmy małżeństwem, które przykładało wagę do tego, aby być w ciągu dnia w kontakcie i zawsze pod komórką. Czasem się odgrażałam, że nie będę czekać na Władka, jak będzie późno przychodził, a i tak czekałam, i jedliśmy razem kolację – zwykle już po północy.
Tak było ostatniego wieczoru, 9 kwietnia. Obchodziliśmy wtedy moje urodziny. Kupiłam ciastka. I Władek też kupił ciastka. Dokładnie takie same. Bo oboje wiedzieliśmy, co lubimy.
– Idealne małżeństwo?
– Nie, wcale nie. Nie było tak, że zawsze byliśmy zgodni. Niekiedy się ścieraliśmy, oboje byliśmy impulsywni. Staraliśmy się jednak nie rozwodzić nad drobiazgami.
– Czy owego pamiętnego wieczoru ktoś z Państwa miał jakieś złe przeczucia?
– Chce Pani zapytać, czy baliśmy się tego lotu? Wie Pani, zawsze, jak mąż miał wyjechać w delegację, to się o niego bałam. A tym razem nie. Nawet przez chwilę. To miała być krótka podróż, Władek tego dnia miał być wcześniej w domu, mówił, że wróci zaraz po siedemnastej. Cieszyłam się, że leci w tak szlachetnym celu, ze wspaniałymi ludźmi. A później wszystko się zmieniło…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.