Niektórzy sądzą, że głównym narzędziem władzy w naszym świecie nie jest już przemoc, ale mechanizm uwodzenia. Już nie trzeba zastraszać, wystarczy obiecywać
Religijny eksperyment
Nie tylko dla niewierzącego, ale i dla wierzącego Bóg istnieje jako możliwość. Wejście jednak w ową możliwość nie jest jakimś ostrożnym przyjęciem niesprawdzonej hipotezy, nie można tego jedynie niezobowiązująco wypróbować. Jest to doniosły i zobowiązujący krok, salto, które przemienia całe życie w religijny eksperyment.
W tym świetle spójrzmy na propozycję Ratzingera złożoną „naszym niewierzącym przyjaciołom”. Mogłoby się wydawać, że od niewierzących aż tak wiele znowu nie oczekuje. Mogłoby się wydawać, iż proponuje im jakiś lżejszy wariant tego, co robi człowiek wierzący, który znalazł drogę do przyjęcia Boga: Możemy żyć w podobny sposób, tyle tylko że wy możecie sobie oszczędzić owej drogi poszukiwania i przyjęcia Boga (owego momentu uwierzenia, zyskania pewności, z jaką potem żyje wierzący według Bożych przykazań). Wystarczy, jeśli Bóg pozostanie dla was hipotezą, „otwartą możliwością” – żyjcie tak, „jakby Bóg był”, zastąpcie pewność wiary (przynajmniej) hipotezą.
Czy jednak taka propozycja nie byłaby obrazą wierzącego i niewierzącego? Wierzący słusznie mógłby się czuć dotknięty takim wyznaniem wiary jako zastępczej „nadbudowy” i pytałby, czy proponowanie komuś możliwości życia bez wiary „w taki sposób, jak żyją wierzący”, nie jest czymś nieuczciwym, a nawet czymś zgoła niemożliwym.
Także niewierzący mógłby się czuć dotknięty faktem, że traktuje się go jako kogoś a priori mniej wartościowego – Skoro cierpisz na deficyt wiary, zaoferujemy ci pomoc; jeśli nie potrafisz tak jak my kroczyć po stromych schodach wiary, zaproponujemy ci „hipotezę Boga” niczym „windę dla inwalidów”.
I co takiego zmieni się, jeśli powiemy, że wierzący też nie ma „pewności” i że też przed nim Bóg stoi jako możliwość, jako obietnica, i że również dla niego życie w wierze jest otwartym eksperymentem? Czy taki ma być niechlubny koniec owej chwalebnej drogi dialogu wierzących z niewierzącymi, o którym Kościół nieustannie mówi?
Bezgłośne wezwanie
W wydarzeniach biblijnych, o których wspomnieliśmy, każdy, kto wkraczał na drogę wiary, był najpierw wzywany. Chęć udania się w drogę, zanim człowiek zostanie wezwany przez Boga, oznaczałaby przecież wciągnięcie życia w wierze w sferę owego we can, czysto ludzkich możliwości. Oznaczałaby pozostawienie Boga na zewnątrz.
Czy zatem różnica między „wierzącym” a „niewierzącym” jest różnicą między wezwanym a niewezwanym? W tym przypadku stajemy przed kolejną górą pytań i problemów, z których pierwsze brzmi: czym w swej istocie jest owo wezwanie?
Gdybyśmy traktowali je jako życie (oświecenia), moglibyśmy łatwo ześlizgnąć się na grunt „religii przeżyciowej” (którą dzisiaj z powodzeniem wielu uprawia, począwszy od terapeutyczno-okultystycznych seansów New Age, po ekstatyczne zachowania chrześcijańskich grup charyzmatycznych). Wielu wiernych i głęboko wierzących chrześcijan uczciwie wyznałoby, że żadnych nadzwyczajnych przeżyć nigdy nie miało (nota bene jasno mówi o tym w swoich pamiętnikach także sam Ratzinger) i całkiem zasadnie mogliby oni protestować przeciwko temu, by ich wiara z tego powodu była podawana w wątpliwość lub lekceważona.
Możemy jednak opowieść o wezwaniu pojmować w odmienny sposób, jako literacko udramatyzowaną metaforę tego, co teologia chrześcijańska nazywa łaską – Bożej obecności w człowieku.
Narodziny wiary jako doświadczenie spotkania z wzywającym Bogiem, który otwiera przed człowiekiem nieskończone możliwości, powierza mu konkretne zadanie (a człowiek swoją wiarą na to wezwanie odpowiada), może być niewątpliwie ważną częścią osobistych dziejów wiary – świadczą o tym losy niezliczonych konwertytów wszystkich epok. Załóżmy jednak, że Bóg postępuje wobec człowieka także niewidocznie; człowiek dopiero po czasie (być może dopiero in eschato, dopiero w świetle owego jedynego prawdziwego spotkania twarzą w twarz z Bogiem, które Pismo w wielu miejscach sprowadza do momentu przekroczenia przestrzeni i czasu tego świata i życia w nim) jest w stanie pojąć swoje życie jako „dialog” z ukrytym, lecz stale obecnym partnerem.
Jest w stanie zrozumieć, że Bóg nie mówił wprawdzie do niego w ognistym krzewie czy w szalejącej burzy, lecz w „łagodnym wietrze” – w jego własnych myślach, w spotkaniach z ludźmi, w książkach, w powszednich wydarzeniach jego życia i w działaniu jego otoczenia. Rozumie, że to wszystko nie były nic nieznaczące przypadki, ale że „przypadek” był jednym z Bożych pseudonimów, że były to cenne dary, otwierające coraz to nowe możliwości – i że prawdziwa różnica między człowiekiem słuchającym Boga a człowiekiem bezbożnym polegała na tym, czy pozwolił do siebie przemówić, nawet jeśli nie rozpoznał i nie nazwał po Imieniu najgłębszego źródła owego wezwania; czy swoim życiem odpowiadał na nie, czy też pozwolił owym słowom upaść na nieużyteczną glebę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.