Miłosierdzie wymaga więc aktywacji procesów psychologicznych takich jak empatia (postawienie się w sytuacji drugiej osoby), współczucie (troszczenie się o drugą osobę, zwłaszcza gdy cierpi) oraz wczucie się w sposób myślenia innych ludzi (teoria umysłu), czyli dopasowania stanów emocjonalnych do świadczenia ukierunkowanej pomocy
W trakcie jednego z modlitewnych czuwań papież Franciszek wypowiedział znamienne słowa: „Wiara, która nie potrafi być miłosierna, nie jest wiarą, lecz ideologią”[1]. Chociaż wierzymy, że „Jezus Chrystus jest obliczem miłosierdzia Ojca”[2], to – jak trafnie zdiagnozował problem o. Enzo Bianchi – „tym, co nadal wywołuje skandal i powoduje zgorszenie, jest miłosierdzie, które Jezus interpretuje inaczej niż nawet ludzie religijni, a więc i my!”[3]. Pisze on dalej: „mogłoby się wydawać, że skoro miłosierdzie jest chciane i upragnione przez Boga, to również powinno być chętnie wprowadzane w życie, a jednak – musimy z pokorą o tym pamiętać – w całej historii Kościoła miłosierdzie gorszyło, wywoływało skandal i z tego powodu było praktykowane w niewielkim stopniu. Prawie zawsze z większą troską realizowano urząd potępiania niż miłosierdzia i pojednania. Wystarczy wczytać się w historię, przede wszystkim soborów, aby zobaczyć, z jaką pewnością siebie w ciągu całych wieków powoływano się na przypowieść o chwaście (Mt 13,24–30), wypaczając jej znaczenie”[4]. Miał więc wiele racji Albert Camus, kiedy nawiązując do postaci Jezusa, napisał: „W historii ludzkości był moment, w którym mówiło się o przebaczeniu i miłosierdziu, ale to trwało krótko, mniej więcej trzy lata i historia ta zakończyła się źle”[5].
Religijny altruizm
Jeśli przez miłosierdzie będziemy rozumieli „pojęcie opisujące czyny służące dobru drugiego człowieka, szczególnie znajdującego się w trudnej sytuacji, wówczas kiedy jednostka dokonująca aktu miłosierdzia nie jest zobowiązana do jego realizacji”, wtedy „miłosierdzie można powiązać bądź nawet utożsamić z altruizmem”[6]. Ślady tak rozumianego miłosierdzia, które może się przejawiać w czynach takich jak współczucie, litość, przebaczenie czy hojność, można odnaleźć w różnych religiach.
Miłosierdzie wymaga więc aktywacji procesów psychologicznych takich jak empatia (postawienie się w sytuacji drugiej osoby), współczucie (troszczenie się o drugą osobę, zwłaszcza gdy cierpi) oraz wczucie się w sposób myślenia innych ludzi (teoria umysłu), czyli dopasowania stanów emocjonalnych do świadczenia ukierunkowanej pomocy[7].
Chrześcijańska koncepcja miłosierdzia, choć uwzględnia zarówno empatię, jak i współczucie, odnosi je do przykazania miłości bliźniego – nakazu, który po raz pierwszy pojawił się w judaizmie i został sformułowany w Księdze Kapłańskiej (por. Kpł 19,18). Nakaz ten został jednak radykalnie rozwinięty w chrześcijaństwie przez rozszerzenie definicji „bliźniego” i podkreślenie, że istotny jest nie tylko rezultat czynu, ale także jego intencja. W takim ujęciu zakłada się, że miłość jest elementem nieodzownym, który umożliwia wyeliminowanie czynników egoistycznych motywujących do realizacji czynu uznawanego za miłosierny. Uważa się, że chrześcijański ideał samopoświęcenia ma w sobie potencjał przezwyciężenia dylematu psychologicznego egoizmu poprzez połączenie aspiracji do doskonałości (współczucie jako cnota) z radykalnym podejściem do równego traktowania wszystkich ludzi (chrześcijańska koncepcja miłości-agape) w stosunku do „Innego” jako bliźniego[8]. Jeśli więc przyjmiemy, że główną zasadą hermeneutyczną chrześcijaństwa jest uznanie miłosierdzia za podstawową właściwość Boga i największą z Jego cnót[9], dlaczego miłosierdzie jest tak trudne w praktyce?
Łatwiej się bać niż ufać
Badania nad rozwojem wiary w Boga pokazują, że o wiele trudniej jest podtrzymać wiarę w kochającego Boga niż w złego ducha. Może się to wydawać sprzeczne z intuicją, ponieważ wiara w kochającego Boga powinna dawać wsparcie i umacniać, czego nie spodziewamy się po złym duchu czy mściwym bóstwie. Niemniej z ewolucyjnego punktu widzenia lęk trudniej jest zakwestionować niż miłość. Żyjemy dlatego, że się boimy i unikamy zagrożeń, a nasze mózgi są tak skonstruowane, abyśmy je wychwytywali, zanim nawet jesteśmy w stanie je nazwać i racjonalnie ocenić. Mamy bowiem „automatyczną” zdolność do „wyszukiwania” niewidzialnych istot, które mogą nam zagrażać. Od urodzenia jesteśmy więc supranaturalistami, gdyż już jako małe dzieci (między trzecim a piątym rokiem życia, a niektórzy twierdzą, że nawet wcześniej) mamy skłonność do rozumienia świata w kategoriach dualizmu, kreacjonizmu i teleologii. Nieco upraszczając, chodzi o to, że już we wczesnym dzieciństwie potrafimy wczuwać się w sposób myślenia innych ludzi, postrzegać martwe przedmioty jako ożywione oraz rozumować przyczynowo-skutkowo. Nie jest to tożsame z tym, że dzieci rodzą się z wiarą w Boga, ale oznacza to, że religia bazuje na tych ewolucyjnych zdolnościach ludzkiego mózgu.
Badania etnograficzne, antropologiczne i archeologiczne pokazują, że chociaż wszystkie znane społeczności odwołują się do bóstw i duchów, istnieje kulturowa gradacja w stopniu, w jakim przypisuje się im wszechwiedzę, wpływ na bieg wydarzeń oraz moralną troskę. Owo kulturowe zróżnicowanie nie jest z kolei przypadkowe, tylko odzwierciedla rozmiar i złożoność grupy. Im mniejsze grupy, tym mniejszy albo żaden zasięg moralny religii, jaka jest w nich obecna: bóstwa mają ograniczoną wszechwiedzę i wymagania moralne, mogą domagać się rytuałów i ofiar, ale mało obchodzi je sposób, w jaki ludzie się traktują. Gdy natomiast wzrasta rozmiar grupy, zaczynają się pojawiać wierzenia w „dużych bogów” (big gods) – wszechwiedzących, wszechmocnych, bezpośrednio regulujących zachowania ludzi poprzez system kar i nagród (tzw. moralistyczni bogowie). Tak więc połączenie religii z moralnością jest procesem rozwojowym, wyłaniającym się w czasie i w niektórych miejscach. Wyobrażenia bóstw (bogów), które przyczyniały się do stworzenia i ekspansji solidarności społecznej, miały większą szansę na dominację. Powiązanie religii z moralnością jest więc osiągnięciem kulturowym, a nie niezmienną własnością genetycznego dziedzictwa ludzkości.
Można więc powiedzieć, że ludzie różnie podchodzą do istot duchowych. Na jednym końcu tego duchowego spektrum znajdują się duchy, którym nie przypisuje się wszechwiedzy, jednak wywołują one lęk, ponieważ są kapryśne i złośliwe. Na drugim końcu tego spektrum umieszcza się ducha, który staje się Bogiem, gdyż jest wszechwiedzący, wszechpotężny i dobry. Taki duch wymaga od człowieka większego zaangażowania, ale i więcej mu obiecuje. Nie wchodząc w religioznawcze niuanse, można jednak powiedzieć, że bez względu na różnice między religiami łączy je „wspólna nić” – łatwiej wierzymy w to, czego się boimy, niż w to, za czym tęsknimy. Trudniej bowiem zignorować bóstwo, które cię potępi, jeśli je zlekceważysz, niż bóstwo obiecujące ci raj na wieki. Społeczeństwa, które przyjęły wiarę we wszechmocne, wszechwiedzące i sprawiedliwe bóstwo, łatwiej ufają z tego powodu swoim członkom, co umożliwia rozrost takich społeczeństw, ponieważ reguły życia społecznego oparte są na wierze, że dobro będzie nagrodzone, a zło ujawnione i ukarane – w doczesności, jak i/lub pośmiertnie, bo arbitrem jest sam Bóg. Można więc powiedzieć, że sekwencja „zbrodnia i kara” jest w nas głęboko osadzona i wpisana w naszą osobowość także jako ludzi wierzących i religijnych[10]. Dlatego w nauczaniu Jezusa nie gorszą nas słowa o sądzie, rygorystyczne groźby lub twarde słowa „biada”, jak również Jego sposób działania, ponieważ uznaje się, że „dobrze czynił wszystkim” (por. Mk 7,37; Dz 10,38), natomiast miłosierdzie wywołuje w nas zgorszenie.
Z powodu „teizmu intuicyjnego”, jaki mamy zakodowany w DNA, często jesteśmy gotowi spełnić akt miłosierdzia wobec tego, kto wyrządził zło, pod warunkiem jednak, że najpierw została wymierzona kara, udzielono napomnienia, a więc gdy „grzesznik” został wystarczająco upokorzony albo gdy jak „żebrak” błaga o miłosierdzie. Wtedy bowiem łatwiej nam utrzymać wiarę w dobro i zło oraz sprawiedliwego Boga. Wyznaczamy więc dokładne granice miłosierdziu, gdyż w naszym przekonaniu pewne błędy, wybory, które okazały się złe i są nie do naprawienia, muszą być ukarane (dla poprawy i przykładu); z kolei dla niektórych błędów, z których nie można się wycofać, nie ma miłosierdzia, nie może więc być ono nieskończone, bo staje się wtedy „tanią łaską” – piekło jest rękojmią boskiej sprawiedliwości. Kiedy więc mówimy „miłosierdzie jest zbyt łatwe!”, chcemy podkreślić nieuporządkowane uczucie, któremu brakuje siły i pewności, bo tym, co sobie cenimy, jest surowość Boga oparta na logice nagród i kar. Wielu z nas wychowało się na przekonaniu, błędnym teologicznie, ale katechizmowym, że „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”. W takiego „Boga” łatwiej nam uwierzyć niż w miłosiernego Ojca Jezusa.
Uczeń Jezusa, a nie prokurator Boga
Jak już było powiedziane, intuicyjny teista siedzi w każdym z nas, geny bowiem mają pewien wpływ na to, czy ludzie wierzą czy nie wierzą w Boga. Trzeba jednak pamiętać, że mają znacznie mniejszy wpływ w kwestii tego, w jakiego Boga wierzą. Myślenie religijne angażuje różne zdolności poznawcze, motywacje i potrzeby. Wiara bądź niewiara w Boga w dużym stopniu jest uzależniona od czynników osobowościowych, w mniejszym – od wpływów społeczno-kulturowych. Natomiast na to, jak rozumiemy Boga, znacznie większy wpływ mają czynniki związane z socjalizacją. Prawdziwe jest stwierdzenie, że „miłosierdzie gorszy, przede wszystkim religijnych chrześcijan”[11]. Chociaż religijność jest zmienną indywidualną, podobnie jak cechy osobowości, ludzie o tendencjach konserwatywnych – ale w znaczeniu psychologicznym, a nie światopoglądowym – pozostają najczęściej konserwatywni religijnie, i to zarówno w odniesieniu do wiary w Boga, jak i identyfikacji z konkretnymi dogmatami oraz instytucją. Istnieje wtedy ryzyko, że tacy religijni chrześcijanie staną się fundamentalistami przypominającymi ewangelicznych faryzeuszy.
Ułatwia im to bądź umożliwia przekazywana w domu autorytarna, konserwatywna i dogmatyczna religijność rodziców (opiekunów) oraz takie cechy osobowości jak ugodowość i sumienność połączone z niskim poziomem otwartości na doświadczenie. Taka religijność nie dopuszcza do głosu „skandalicznej miłości Boga”, ponieważ religijność jako forma życia społecznego staje się ważniejsza od wiary jako osobistej relacji z Bogiem. Religijny faryzeusz potrzebuje silnych struktur odpowiadających na jego/jej potrzebę przewidywalności i porządku oraz dostarczających odpowiedzi na dylematy świata wewnętrznego i zewnętrznego – będzie więc cenił sobie dogmatyzm, czyli przejawiał tendencję do zaprzeczania dowodom/argumentom podważającym jego własny punkt widzenia. Będzie dosłownie interpretował Biblię, bo tylko w ten sposób uważa, że jest ona prawdziwa i nieomylna (literalizm), uważając ją równocześnie za „Najwyższe Prawo”. Posłuszeństwo wobec instytucji religijnej i jej urzędników uzna za najdojrzalszą postać religijności, nie będzie więc kwestionował jej roszczeń ani błędów (ortodoksja), ponieważ myślenie zero-jedynkowe (dualizm) utożsamia z Jezusowym „albo-albo”, uważając, że wszystko podlega moralnej ocenie w kategoriach potencjalnego grzechu (moralizm) w sposób rygorystyczny – gdyż religijne przekonania stawia ponad osądem własnego sumienia.
Chociaż nominalnie uważa się za ucznia Jezusa, taki chrześcijański faryzeusz stawia się w roli prokuratora Boga, twierdząc, że miłosierdzie to tylko uczucie, a w przypadku Boga co najwyżej drugorzędny atrybut. Nawet jeśli ma do czynienia z miłosierdziem realizowanym w sposób autentyczny, a więc niepolegającym na banalizacji zła, to wywołuje ono w nim niepokój i obiekcje. Dzieje się tak, ponieważ miłosierdzie, bardziej niż sprawiedliwość, napawa lękiem, gdyż „jest wyparciem się zła w imię dzielenia się miłością” (B. Bro)[12]. Dla intuicyjnego teisty takie przesłanie nie brzmi jak Dobra Nowina, może się więc przed nim bronić faryzeizmem religijnym. Staje się zatem „obrońcą Prawa”, ale jego sekretem, jak i największym pragnieniem jest móc oskarżać i skazywać innych. W ten sposób może w swoich oczach wzmocnić i potwierdzić samego siebie, aby odróżnić się od innych („grzeszników”) i poczuć się lepszym („usprawiedliwionym”). Pochłonięty tym zamiarem i oddany doktrynalnej pasji poszukiwania „prawa i sprawiedliwości” nie jest w stanie odróżnić grzechu od grzesznika.
Nawrócenie i dojrzałość
Jezusowe przykazanie „bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6,36) wyznacza wysokie standardy i nie jest opcjonalne. Dotychczasowe rozważania, biorące pod uwagę ewolucyjną genezę altruizmu religijnego oraz wpływ teizmu intuicyjnego na postrzeganie miłosierdzia, pokazują, że bycie miłosiernym „na wzór Ojca” nie jest wyssane z mlekiem matki, nie jest łatwe i nie jest czymś, czym spontanicznie kierujemy się w życiu. Domaganie się świadczenia pomocy osobom obcym, nie tylko niespokrewnionym, ale i niepodzielającym tych samych przekonań i wartości, a nawet wrogo usposobionym, było, jest i pozostanie skandalem. Chrześcijaństwo bowiem zaproponowało wartości takie jak miłosierdzie i altruizm jako podstawowe elementy moralności i etyki. Wymagane dla miłosierdzia współczucie i rozumienie drugiej osoby oraz postrzeganie jej jako bezwarunkowo wartościowej są cechami wyróżniającymi Dobrą Nowinę, bo żadna inna religia nie głosiła takiego „totalnego humanizmu”. Jak więc może wyglądać jej autentyczny świadek? Oto jeden z możliwych przykładów:
Będąc mnichem, mówił o Bogu, ale najczęściej łączył jego imię ze słowem „miłość”. Kiedy mówił o Bogu, używał zaimka „On”, to nie był „On”, którego znałem, odległy autorytet, do którego należy się zbliżać na kolanach, Dyrektor Wszechświata, przywoływany, aby wzmocnić dyscyplinę, moralność lub posłuszeństwo wobec doktryny. Ojciec Joe nie potrzebował metalowej linijki, żeby straszyć nią uczniów. Postać jego Boga była delikatna, hojna, nieskończenie kreatywna, muzykalna, artystyczna, był to inżynier i architekt geniuszu, który głęboko odczuwał radość własną i innych, którego możesz głęboko zranić, lecz on nigdy z ciebie nie zrezygnuje, który obsypuje cię darami i możliwościami bez względu na to, czy je przyjmujesz, który stawia przed tobą zadania, ale nie porzuca cię, jeśli ich nie zrealizujesz. Zgodnie z ukształtowanym w latach pięćdziesiątych[13] wyobrażeniem, do tego opisu bardziej pasowałby zaimek „ona”. Ojciec Joe mówił o tej osobie z czułością i wdzięcznością, z szacunkiem, ale też znaczną poufałością. Zażyłość nie rodziła pogardy. Strach nie wchodził w grę. Jego Bóg mógł mieć niezliczoną ilość innych trosk, ale z pewnością miał czas, żeby być najlepszym przyjacielem ojca Joe[14].
Bóg „miłosierny i łagodny” (Wj 34,6), Ojciec „bogaty w miłosierdzie” (Ef 2,4) nie jest „uprzejmy i miły” – ma również swoje „surowe oblicze”[15]. Niemniej ten, kto Go przeżywa, podobnie jak przywołany mnich benedyktyński, nie musi dokonywać wyboru pomiędzy prawem i miłosierdziem. Na wzór Jezusa wybiera miłosierdzie bez wchodzenia w konflikt z prawem, ponieważ potrafi odróżnić grzech od grzesznika. Możliwe to jest dzięki nawróceniu i dojrzałości duchowej. „Zawsze naprzeciw siebie stają niewyczerpane miłosierdzie Boga, wypowiedziane ostatecznie przez Jezusa, i nasza nędza. Jedyna rzecz, która jest oczekiwana z naszej strony, to rozpoznanie z całą świadomością własnej nędzy i zaakceptowanie tego, że Pan okryje ją swoim miłosierdziem. Przylegając całym naszym istnieniem do miłosierdzia, staniemy się zdolni do współczucia wobec wszystkich mężczyzn i kobiet, naszych braci i sióstr, będziemy ich kochać – jak pisze Apostoł Paweł – «z głębi miłosierdzia [en splánchois] Jezusa Chrystusa» (Flp 1,8)”[16].
Religijny faryzeusz wziął sobie do serca słowa Apostoła Narodów „przyjrzyj się więc dobroci i surowości Bożej” (por. Rz 11,22), ale utknął w spojrzeniu na sobie. Świadek miłosierdzia patrzy na Innego, dzięki czemu jego wiara nie jest ideologią ani tanim pocieszeniem. Odkrył bowiem, a raczej doświadczył, że „Poza umysłem jest tajemnica, lecz poza tajemnicą leży miłosierdzie”[17]. Tajemnica Boga nie jest enigmą, ale objawieniem się Boga, który jest Miłosierdziem, o czym poświadczył swoim życiem, śmiercią i zmartwychwstaniem Jezus.
Jacek Prusak SJ (ur. 1971), teolog, psychoterapeuta, publicysta, adiunkt w Instytucie Psychologii Akademii Ignatianum w Krakowie, kierownik Katedry Psychopatologii i Psychoprofilaktyki. Opublikował: Poznaj siebie, spotkasz Boga; Kościół na kozetce. Rozmowy o niełatwej relacji psychologii i wiary.
[1] Franciszek, Przemówienie na czuwaniu modlitewnym w Wigilię Niedzieli Miłosierdzia, Rzym, 8 IV 2016.
[2] Franciszek, Bulla o Nadzwyczajnym Jubileuszu Miłosierdzia Misericordiae vultus, 11 IV 2015, 1.
[3] E. Bianchi, Skandaliczna miłość Boga, Kraków 2019, s. 47–48.
[4] Tamże, s. 48.
[5] Cyt. za: tamże, s. 59–60.
[6] K. Szocik, Miłosierdzie – produkt uboczny ewolucji biologicznej?, „Teofil” 2(35)/2016, s. 143.
[7] Por. J. Prusak, Psychologia miłosierdzia, „Teofil”, dz. cyt., s. 52–67.
[8] Tamże.
[9] W. Kasper, Papież Franciszek. Rewolucja czułości i miłości, Warszawa 2015, s. 60.
[10] Por. T.M. Luhrmann, How God Becomes Real. Kindling the Presence of Invisible Others, Princeton 2020.
[11] E. Bianchi, dz. cyt., s. 69.
[12] Cyt. za: E. Bianchi, dz. cyt., s. 49.
[13] Ubiegłego wieku (przypis własny).
[14] T. Hendra, Ojciec Joe, Wrocław 2006, s. 77–78.
[15] Por. T. Moser, Surowość Boga. Religia i filozofia na nowo przemyślane, Warszawa 2021.
[16] Tłum. E. Bianchiego, w: E. Bianchi, dz. cyt., s. 94–95. W Biblii Tysiąclecia jest: „[ożywiony] miłością Chrystusa Jezusa”.
[17] A.J. Heschel, Bóg szukający człowieka, Kraków 2015, s. 437.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.