O zagubieniu współczesnego człowieka, miłości, która jest sztuką wyboru, oraz Kościele, który powinien mniej głosić, a więcej tłumaczyć, z o. Leonem Knabitem OSB rozmawia Agnieszka Konik-Korn
Agnieszka Konik-Korn: – Wydaje się, że współczesny człowiek, mimo ogólnego dobrobytu, jest dość zagubiony. Szuka Boga nie zawsze tam, gdzie można Go znaleźć, nieraz nie wie, jak zacząć. Jaki jest – według Ojca – stan ducha współczesnego człowieka?...
O. Leon Knabit OSB: – To bardzo trudne pytanie. Im dłużej żyję, tym bardziej widzę, że nie ma takich ogólnych pojęć, jak „człowiek współczesny”. Jak mówią lekarze, nie choroby są najgorsze, tylko pacjenci, bo nie chcą chorować według podręcznika. Każdy choruje po swojemu. Każdy człowiek jest więc innym człowiekiem współczesnym. Jeden jest młodzieńcem, inny dzieckiem, jeszcze inny starcem. Ale istnieją pewne wspólne cechy, które pozwalają na postawienie takiego pytania, jednak odpowiedź musi uwzględniać tę rozmaitość sposobów życia, wrażliwości, dróg poszukiwania Boga i osobistego doświadczenia danego człowieka.
– Co nam przeszkadza w odnajdywaniu właściwej drogi do Boga?
– Istnieje dziś wiele czynników zewnętrznych, które napierają na człowieka i odbierają mu nadzieję, sens szukania jakichkolwiek wartości, oprócz zabezpieczenia siebie czy swoich najbliższych. Niestety, chyba większość ludzi dzisiaj to osoby wciąż zabiegane, dbające głównie o to, by się jakoś urządzić. Do tych czynników można zaliczyć z jednej strony niewystarczającą siłę Kościoła jako instytucji, ale też słabość wiernych, którzy powinni dawać bardziej zdecydowane świadectwo swej wiary. Bywa bowiem tak, że niektórzy mają pecha i wśród całej rzeszy wspaniałych kapłanów trafiają np. na kapłana materialistę, który nie buduje, ale gorszy swoim zachowaniem. Albo na lekcji religii tak skutecznie postraszą dziecko piekłem, że płacze po nocach i obraz Boga ma wykrzywiony na całe życie. Z drugiej strony, jakże wiele jest czynników zewnętrznych, które nie liczą się z religią i zachęcają do używania świata, mówią, by żyć tak, jakby Boga nie było. Te czynniki jednak nie przynoszą człowiekowi siły, szczęścia ani pokoju czy poczucia sensu. To sprawia, że człowiek współczesny przestaje szukać i mówi sobie: nic nie warto. Można się w tym bardzo pogubić.
– Czy istnieje zatem sposób, by chrześcijanin, który kocha Pana Jezusa, mógł jakoś pomóc temu zagubionemu człowiekowi w znalezieniu drogi do Boga?
– Nie można pomóc wszystkim, tak ogólnie. Trzeba żyć ze świadomością, że na świecie jest bardzo dużo dobra, które jest niemedialne. Na tym dobru właśnie trzeba oprzeć swoje wartości. Tak naprawdę podstawę stanowi osobiste świadectwo chrześcijanina. Każdy, z kim się spotykam, powinien po tym spotkaniu odejść rozjaśniony, a nie zasmucony. Za mało się dziś mówi o akcji charytatywnej Kościoła, o dobrych szkołach, dobrych firmach, dobrych wierzących rodzinach, które przecież istnieją – ba, jest ich wiele! Za mało mamy takiej reklamy, która pokaże istniejące dobro, a nie tylko tanią, lichą sensację. Wiadomo, że nie chodzi o przechwałki. Ale przecież miasto na górze nie może się chować... A świadectwo pociąga. Druga sprawa to rzeczy, za które się zabieram – muszę pracować z przekonaniem i kompetentnie. Jeśli zajdzie potrzeba – muszę się dokształcić. Chrześcijaństwo to solidność, uczciwość, terminowość. Trzeba żyć tak, by nie trzeba było po mnie poprawiać. Jednym słowem, jak mawiał śp. bp Jan Chrapek – by ślady, które po sobie zostawiam, były dobre. Bym się ich nie wstydził. Tu nie potrzeba nauczycieli, ale świadków. Taki rodzaj apostolstwa jest najważniejszy. I trzeba pamiętać, że bardzo liczy się świadectwo pojedynczych osób – elity przecież nie są masowe. Jeśli będę bardziej kochał innych ludzi, będę widoczny w społeczeństwie. Nawet i tę naszą rozmowę Czytelnik powinien chyba przekonwertować na swój program osobisty i zapytać się: Co ja mogę zrobić, by widzieć więcej dobra, więcej o nim mówić?
– Mówi Ojciec o miłości, a słowo „miłość” dziś kojarzy się jednak bardziej z uczuciem czy z aktem seksualnym. Jak więc kochać tak, jak nauczał Pan Jezus?
– Dziś nastąpiło wypaczenie pojęcia „miłość”. Powszechnie, niestety, kojarzy się ono z seksem. Nam jednak trzeba wciąż wracać do klasycznej definicji miłości – kochać, to chcieć dobra drugiego człowieka („amare est velle alicui bonum”). Ale tego prawdziwego dobra. I tu chodzi zarówno o sposób wyrażania tej miłości, jak i o jej owoce. Pan Jezus przeszedł przez ziemię, czyniąc dobrze. Św. Filip Nereusz mówił, żeby czynić dobro wszędzie tam, gdzie potrafimy. O to właśnie chodzi. Ale jak się nie da, to się nie da. Matkę Teresę z Kalkuty kiedyś pytano, jak ona nie zbzikuje w kontaktach z tysiącami ludzi. Mówiła wówczas, że nie przebywa z tysiącami, tylko z konkretnym człowiekiem. Jeśli właśnie umarł, przykrywała jego zwłoki gazetą. Jeśli umierał – trzymała go za rękę, by umarł godnie – jak człowiek wobec drugiego człowieka. Jeśli był chory, robiła wszystko, aby mu pomóc. Nie da się robić dobrze wielu rzeczy naraz. W tym wszystkim trzeba jednocześnie budować naszą osobistą relację z Panem Jezusem. Nawet jeśli nie modlę się cały czas, tylko pracuję, odpoczywam etc., to pośrednio mogę ten czas poświęcić Panu Bogu. Przez to mogę zawsze być gotowy na spotkanie z Nim. To także wyraża moją miłość do Niego i do innych ludzi.
– Teologiczny język Kościoła nie zawsze jest dla wszystkich zrozumiały. Co trzeba zrobić, by mądrości teologii nie sprowadzić do utartych i nic nieznaczących sloganów?
– Bóg jest trudny do pojęcia, dlatego Pana Boga nie tyle trzeba rozumieć, ile tylko trzeba Go kochać. Jak to czynić? Dziewczyna powie: Kochać Franka to wiem jak, ale Pana Boga, to zupełnie nie wiem... (śmiech).
Często mamy obraz Pana Boga jako starszego mężczyzny z siwą brodą, z długimi włosami lub łysego, a Pana Jezusa z równiutkim przedziałkiem nad czołem, w seledynowej szacie ze złotym brzeżkiem, z sercem okolonym cierniową koroną i z kapiącymi kroplami krwi. To może utrudniać wyobrażenie o Bogu. Dziś do niewielu taki obraz przemówi. Ba, nieraz ktoś może sobie nawet myśleć, że w naszej wierze to jest tak, że po śmierci całą wieczność będziemy się musieli wpatrywać w taki obrazek. Taka perspektywa nie jest zachęcająca. Trzeba się sporo namozolić, by tłumaczyć zrozumiale obiegowe hasła religijne. Każdy pewnie też powie coś innego. Oczywiście, można mówić o „relacjach interpersonalnych w eklezjologii postkonsyliarnej w eonie eschatologicznym” w kazaniach dla dzieci. Tylko po co? Wydaje mi się, że oficjalna działalność Kościoła powinna być prostsza, tłumacząca. Ludzie mają konkretne problemy – kogoś żona rzuciła, nastoletnia córka zaszła w ciążę, syn bierze narkotyki, inny jest homoseksualistą. Kiedy wobec takich problemów ksiądz powie kazanie o kontemplacji i jedności z Chrystusem – to może raczej tylko oddalić od Kościoła, zniechęcić, choć formalnie ma to nawet kontekst ewangeliczny. Trzeba szukać punktu wspólnego, pokazać aktualność Ewangelii, by była zrozumiała, nie spłycając jej. Trzeba by zadbać o prostszy przekaz, który będzie bardziej zrozumiały dla przeciętnego człowieka.
To jest właśnie ta nowa ewangelizacja, o której nauczał nasz Papież. Abp André-Mutien Léonard z Brukseli mówił, że nasze prawdy wiary trzeba dziś podawać ludziom w innych opakowaniach, żeby ich zainteresować, zafascynować formą.
Chrześcijanie za bardzo skupiają się na walce. My ciągle walczymy. I to wcale nie zmniejsza istniejącego zła. Przeciwnie, koncentrując się na walce, tracimy zapał do budowania dobra. Jeśli położylibyśmy na wagę dobro i zło, którego przynajmniej na razie nie da się usunąć, doszlibyśmy do wniosku, że zamiast walczyć bezowocnie, lepiej jest dokładać tyle dobra, by szala przechyliła się na jego stronę. I w taki sposób zwyciężymy. Bo o co walczymy? O tego Jezuska z obrazka? Tak nie przybliżymy Boga ludziom.
– Aby kochać Pana Boga, trzeba Go jednak najpierw poznać. Jak to zrobić?
– Miłość do Boga przejawia się w dokonywaniu wyborów. Emocji nie da się wypracować. Staram się zrozumieć, poznać jak najwięcej i niektóre poznania mnie wzruszają. Ale tu nie o emocje chodzi. Znać Pana Boga – to wypełniać przykazania. Śp. o. Joachim Badeni miał takie przeświadczenie o istnieniu Boga, że mówił: „Ja nie wierzę w Boga, ja wiem, że Bóg jest”. Jest ciemność wiary i światło wiary. Chodzi o trwanie w świadomości istnienia Boga. Podobnie, gdy się mieszka daleko od rodziców, ale ma się świadomość, że są, pamięta się o nich, wymienia telefony, listy, e-maile. A od czasu do czasu przyjeżdża się do domu rodzinnego. Wiara jest decyzją. Tak jak miłość. Ponad emocje...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.