W związku z różnymi trudnymi wydarzeniami, jakie przeżywaliśmy w małżeństwie, moja żona zaczęła powracać do wiary swojego dzieciństwa, do Kościoła katolickiego, od czego skutecznie odciągnęła ją szkoła
Ma Pan żydowskie korzenie, ale w wieku trzydziestu pięciu lat przyjął Pan chrzest. Co Pana pociągnęło do chrześcijaństwa?
Mam żydowskie korzenie, zostałem jednak wychowany w przekonaniu, że Boga nie ma, że religia to opium dla ludu i człowiek inteligentny, wykształcony nie przejmuje się „tymi” rzeczami. A co mnie pociągnęło do chrześcijaństwa? Prawdopodobnie drogi, którymi chodziłem i które doprowadziły mnie i moje małżeństwo do ruiny.
W związku z różnymi trudnymi wydarzeniami, jakie przeżywaliśmy w małżeństwie, moja żona zaczęła powracać do wiary swojego dzieciństwa, do Kościoła katolickiego, od czego skutecznie odciągnęła ją szkoła. Te niełatwe nasze doświadczenia zbiegły się z wyborem Jana Pawła II, co dla mnie osobiście miało ogromne znaczenie. Wtedy może nie do końca byłem świadomy, jak mocne emocje to we mnie zrodziło, ale za nimi poszedłem. Pamiętam przemówienie Ojca Świętego na inaugurację pontyfikatu, kiedy wyznał wiarę, mówiąc za św. Piotrem: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. Te słowa wypowiedziane po włosku brzmiały dla mnie jak melodia i przeniknęły mnie do głębi. Łączyło się to też z podmuchem wolności, który towarzyszył Papieżowi. Jego pierwsza pielgrzymka do Polski była wydarzeniem nie tylko religijnym, lecz także społecznym. Czułem, że muszę w nim uczestniczyć, choć nie byłem wówczas ochrzczony.
Poza tym cóż mam poradzić, że Bóg objawił mi się w Kościele katolickim? Objawił nie na zasadzie „błysku” za trzecią kolumną w katedrze Notre-Dame jak w przypadku André Frossarda, ale w tym sensie, że zaczął mnie prowadzić… W drugiej połowie lat siedemdziesiątych i potem razem z Basią, moją żoną, bywaliśmy we Francji. Tam stykaliśmy się ze środowiskiem polskiej emigracji, przede wszystkim pomarcowej i z literaturą w Polsce niedostępną lub podziemną, a co za tym idzie z prawdą społeczną, polityczną i historyczną. Wręcz pochłanialiśmy książki Sołżenicyna, Miłosza, Herlinga-Grudzińskiego. Braliśmy też udział w spotkaniach ze znanymi Polakami, które organizowało Centrum Dialogu w Paryżu. Założył je i przez wiele lat prowadził ks. Józef Sadzik, pallotyn, przyjaciel Miłosza. Właśnie jego poprosiłem o chrzest. Tyle że ks. Sadzik wyjeżdżał wówczas na urlop, bo zaczynały się wakacje, i powiedział mi, żebym się zastanowił, przemyślał, nie podejmował pochopnych decyzji, a we wrześniu do sprawy wrócimy. Tymczasem w lecie ks. Sadzik zmarł na zawał.
Nie przyjął Pan więc chrztu w Paryżu…
W pierwszym momencie w ogóle pomyślałem, że to znak i nie powinienem się chrzcić. Ta myśl jednak odeszła… Po powrocie do Polski o chrzest poprosiłem dominikanina Jacka Salija. Ojciec Salij, o nic nie pytając, udzielił mi za jednym zamachem chrztu, Pierwszej Komunii Świętej i bierzmowania, a na koniec powiedział: „Teraz ślub”. Tymczasem obydwoje z żoną powiedzieliśmy: „Nie”, a po dwóch latach od tego momentu rozwiedliśmy się. Takie to były pierwsze „owoce” mojego chrztu…
Nie był Pan przygotowywany do chrztu?
Nie.
Można by powiedzieć: czysty rytualizm.
Z jednej strony tak, ale z drugiej: Żyd w Kościele pierwotnym – jeśli uznał Jezusa za Mesjasza – stawał się członkiem wspólnoty, bo niczego już mu nie brakowało, przez sam fakt bycia Żydem był przygotowywany na przyjście Mesjasza. Tyle że ja, jak wspomniałem, zostałem wychowywany w ateizmie i o judaizmie ani Mesjaszu nie miałem zielonego pojęcia. Dziś, jak na to patrzę, myślę, że był w tym palec Boży. Gdybym zaczął owe przygotowania, gdybym używał tylko własnego rozumu, nie wiedząc, że mam liczyć jedynie na łaskę, a nie na siebie, być może nie przekroczyłbym owego progu sakramentalnego „tak”.
Odbył się więc chrzest, a po dwóch latach nadszedł totalny kryzys małżeński. Widocznie plan Boży był taki, że mieliśmy z żoną dojrzeć do bycia z sobą, bo po kolejnych dwóch latach wróciliśmy do siebie. Pan Bóg dał nam też po ponownym zejściu się Drogę Neokatechumenalną, jeden z najpiękniejszych i trafnych owoców Soboru Watykańskiego II. Weszliśmy na nią nie bez trudności, ale jesteśmy do dziś, już ponad trzydzieści pięć lat. Co więcej, Droga odwołuje się do żydowskich korzeni, do Kościoła pierwotnego, do tego, co zostało utracone w wyniku inkulturacji chrześcijaństwa w pogańską religijność Europy. Droga Neokatechumenalna pozwoliła mi odkrywać głęboki sens chrztu i chrześcijaństwa, a także wagę jego żydowskich korzeni. Można powiedzieć, że moje przygotowanie chrzcielne trwa już trzydzieści lat i pewnie będzie trwać do śmierci, bo jestem strasznie oporny… Poza tym odkrywanie chrześcijaństwa pozwoliło mi też odkrywać istotę mojej własnej tożsamości żydowskiej właśnie poprzez chrześcijaństwo, zaś dzięki judaizmowi mogłem z kolei głębiej, nie pomijając rozumu, przyjmować chrześcijaństwo.
Drogę Neokatechumenalną uważam za dar Boga, który nie zostawił mnie samego w tym trudnym, powiedziałbym ryzykownym przejściu, ponieważ chciał ratować moje życie. Ryzykownym, bo nie do końca świadomym i pogłębionym. Bóg jednak wiedział, co robi. Formuła formacyjna Drogi Neokatechumenalnej jest po prostu stworzona dla mnie, ze względu na moją słabość, moją strukturę, na to, że jestem Żydem czy że byłem ateistą, i ciągle się z tym zmagam. Kiko Argüello, współinicjator Drogi Neokatechumenalnej, mówi zresztą, że Droga – zwłaszcza u jej początków – jest szczególnie adekwatna dla oddalonych od Boga i Kościoła.
Dla mnie Droga Neokatechumenalna stała się wielką pomocą pod koniec formacji zakonnej, kiedy przeżywałem pewne trudne doświadczenia. Wtedy spotkałem Alfreda Cholewińskiego SJ, inicjatora Drogi w Polsce, który zapraszał nas, jezuitów, na katechezy. Pamiętam też, że na początku Drogi zupełnie inaczej zacząłem postrzegać Kazanie na Górze. Wcześniej treści w nim zawarte były dla mnie oczywiste, ale tak naprawdę nie żyłem nimi. A kiedy na Drodze po raz pierwszy zmierzyłem się z próbą realizacji tej nauki, odkryłem, że jest to absolutnie niewykonalne.
W neokatechumenacie Kazanie na Górze proklamowane jest na początku i na końcu Drogi, trzydzieści lat później. Na początku – tak jak ksiądz wspomniał – człowiek myśli, że te słowa są strasznie daleko od niego, że są nie do zrealizowania. Na końcu rodzi się pragnienie wypełnienia oraz świadomość, że może to uczynić jedynie łaska od Niego. W moim przypadku początek i koniec dzieliło trzydzieści parę lat, całe moje dorosłe życie, całe moje życie w Kościele. Dziś już mam zupełnie inną świadomość i doświadczenie niż na początku. Teraz już przynajmniej wiem, że Bóg może te słowa realizować w moim życiu.
Jednak powszechnie dominuje pogląd, że to nauka dla „bardziej świętych”, na przykład dla zakonników, którzy ofiarowali swoje życie Chrystusowi i z tego powodu są szczególni, wybrani, lepsi… To fałszywe założenie, podobnie jak traktowanie Dziesięciu Przykazań jako przepisów czy wręcz nakazów. Słowo „dekalog” oznacza przecież „dziesięć słów”, a tradycja mówi, że to słowa obietnicy dane przez Boga człowiekowi w jego nieszczęściu. To jest bardzo ważne, ponieważ jeśli traktujemy naszą wiarę jako wypełnianie prawa, to jesteśmy, jak mówi św. Paweł, niewolnikami tego prawa. A jeśli w ten sposób traktujemy Dekalog, to tak samo myślimy o ośmiu błogosławieństwach z Kazania na Górze: postrzegamy je jako nakaz.
Z czego wynika taki formalnoprawny stosunek do „słów obietnicy”?
Moim zdaniem z lęku przed Bogiem i pewnego typu religijności opartego na przekonaniu, że musimy wypełnić wiele przepisów czy nakazów, żeby się Bogu podobać i żeby Bóg nas pokochał. Takie myślenie jest przerażające, bo to by oznaczało, że Bóg kocha jak człowiek, w sposób ograniczony. To po co taki Bóg? Mamy na świecie takich bogów już prawie dziewięć miliardów… Jest jakieś głębokie niezrozumienie istoty tego, kim jest Bóg, także w Kościele. A Słowo Boże mówi wyraźnie, że Bóg wypełnia obietnice. Jak zatem brzmi obietnica Dziesięciu Przykazań: jeśli będziesz szedł tą drogą, będziesz szczęśliwy, zadowolony, będziesz wiedział, dokąd zmierzasz, będziesz widział sens swojego życia i nie będziesz go przeklinał. Bóg daje zdolność takiego przeżywania Dekalogu i ośmiu błogosławieństw, doświadczania tego Słowa jako błogosławieństwa. Daje możliwość bycia szczęśliwym.
„Błogosławiony” oznacza „szczęśliwy”…
W Dekalogu mamy dziesięć błogosławieństw, w Kazaniu na Górze osiem. To dziesięć i osiem dróg do bycia szczęśliwym.
Tyle że użyte w Biblii hebrajskie słowo „aszer” – „błogosławiony”, „szczęśliwy” – nie oznacza stanu emocjonalnego, uczucia, a z tym raczej wiążemy szczęście.
Oznacza człowieka spełnionego, który nie szuka już gdzie indziej. W Pieśni nad Pieśniami Oblubienica woła: „Szukałam go, lecz nie znalazłam, wołałam go, lecz nie odpowiedział” (Pnp 5,6) oraz „Znalazłam umiłowanego mej duszy” (Pnp 3,3). Chrześcijanie odnajdują miłość swojego życia w Chrystusie i – jak mówi św. Augustyn – „niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie w Panu”. Osiem błogosławieństw to konkretne obietnice, jak Dekalog w Pierwszym Przymierzu: jeśli pójdziesz za Mną, dojdziesz do ziemi obiecanej. Może po drodze będziesz się kolebał, będziesz zbaczał, na pewno będziesz cierpiał, ale jeśli będziesz szedł za Mną, to w twoim życiu zrealizują się słowa Bożej obietnicy z Dekalogu czy z ośmiu błogosławieństw.
Podobnie jest w przypadku Bożej zachęty „Sz’ma, Israel” – „Słuchaj, Izraelu”, tak ważnej w Pierwszym, ale i w Drugim Przymierzu. Bóg mówi: Jeśli będziesz Mnie słuchał i przyjmiesz Mnie jako jedynego, prawdziwego Boga, będziesz kochał całym sercem.
A owo „będziesz” nie jest nakazem, tylko zapowiedzią owoców drogi naszego życia. Bóg kładzie przed nami „życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo” i mówi: „Wybierajcie…” (por. Pwt 30,19). Albo potraktujemy słowa Boga jako błogosławieństwo, albo jako prawo, którego nie jesteśmy w stanie spełnić, i wtedy wybieramy drogę śmierci. Odchodzimy, bo Boga uważamy za kogoś przerażającego i groźnego, za Kogoś, kto w gruncie rzeczy chce naszej zatraty, obiecując rzecz nie do spełnienia: Dlatego oddaję Ci, Boże, ten zakopany w ziemi talent, żebyś mnie nie ukarał, gdy nie spełnię Twoich oczekiwań.
Przyjęcie Bożej drogi, Bożego talentu to w dużej mierze także zgoda na cierpienie.
Oczywiście – to wcielenie się w swoją sytuację życiową, w swoją historię, przyjęcie jej, a nie odrzucenie. Trudno jednak zaakceptować na poziomie swojego życia zło, które mnie spotyka. Jak zgodzić się na ludzką kruchość, bezradność, choroby, prześladowanie, upokorzenie, niesprawiedliwość, a na końcu śmierć? Czasem nie potrafimy zaakceptować jakichś kłopotliwych drobiazgów, ale w istocie nie zgadzamy się na cierpienie w kwestiach najpoważniejszych – na to, że urodziło się nam niepełnosprawne dziecko, że sami jesteśmy niepełnosprawni, że odeszła ode mnie żona, że mąż jest taki a nie inny, że straciłem pracę, dzieci biorą narkotyki, że chorują moi bliscy albo ja sam… Tymczasem Boga spotyka zło z rąk każdego człowieka, bo każdy człowiek jest grzesznikiem, od papieża po najgorszego złoczyńcę. I od razu przebacza, z góry nam przebacza, bo kocha w sposób nieuwarunkowany, absolutny. Na tym polega chrześcijaństwo. Tylko jakże wielu ochrzczonych nie jest tego świadomych.
Zapominamy o paschalnym wymiarze naszego życia: jesteśmy tu jedynie przechodniami. Mamy do przejścia pewną drogę, na której z pewnością natkniemy się na wiele niebezpieczeństw. Trzeba ich unikać, a jeśli wpadniemy w pułapkę, trzeba wracać. Jeremiasz podpowiada, by stawiać sobie na tej drodze kamienie milowe, drogowskazy, by wiedzieć, „jak wrócić do miasta” (por. Jr 31,21). Brak wychowania i katechizacji w duchu paschalnych to moim zdaniem jedna z poważniejszych przyczyn spadku liczebności wiernych. W rezultacie okazuje się, że nie budujemy na skale, lecz na piasku…
Jednak Kościół w pewnym sensie zawsze był nieliczny. Sam Pan Jezus mówi: „Nie bój się, mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo” (Łk 12,32). Kościół cały czas czyta te słowa i odnosi je do siebie. Zawsze nieliczni są ci, w których życiu realizuje się Kazanie na Górze. „Realizuje się”, bo przecież nie dzieje się to ludzką mocą.
Przeszkoda w tej realizacji zawsze leży po naszej stronie, choć nam się wydaje, że to wina Boga, naszych wrogów, innych ludzi, okoliczności... W Księdze Sędziów Gedeon ma stanąć przeciwko Madianitom, gromadzi więc ponad trzydziestotysięczny lud, ale Bóg mówi: „Zbyt liczny jest lud przy tobie”. Gedeon redukuje więc tę liczbę do dziesięciu tysięcy, Bóg jednak powtarza: „Jeszcze zbyt liczny jest lud”. W końcu zostaje jedynie trzystu mężów i przy ich pomocy Bóg wybawił Izraelitów. Bóg może bowiem zbawiać i ratować człowieka również za pomocą „małej liczby mężów” (por. Sdz 7,2–7). W Biblii Bóg wiele razy mówi o Reszcie Izraela, a więc zawsze ma być jakaś Reszta. Do Kościoła nie muszą należeć wszyscy ludzie, ale ważne jest, by ci, którzy w nim są, stawali się światłem i zaczynem, by dzięki nim na ziemi objawiała się, zamieszkiwała Szekina – był obecny Bóg. Człowiek jest stworzony na podobieństwo Boga, w drodze do życia wiecznego z Nim staje się znakiem obecności Boga na ziemi i może być dla innych ludzi szansą spotkania Go albo nie. Bo każdy z nas ma wolną wolę.
Chrześcijaństwo masowe, z którym mieliśmy do czynienia w poprzednich wiekach, też miało swój głęboki sens, bo dzięki temu wielu ludzi w ogóle poznało Dobrą Nowinę. Było darem Boga.
Nie wiem, czy aż darem, ale na pewno elementem historii zbawienia ludzi grzesznych. Podobnie jak za znaczącą część tej historii możemy uznać obecną sekularyzację. Każda sytuacja w dziejach jest częścią historii zbawienia, wzywa do refleksji, do nawrócenia, do porzucenia samozadowolenia, okopania się, wygodnego zadomowienia. Kiedy spada liczba dominicantes, to wielu pyta, co robić, żeby ludzie nie odchodzili z Kościoła. Tyle że według mnie takie szukanie recept jest leczeniem poważnej choroby za pomocą plastrów. Zasadnicze pytanie brzmi: Dlaczego Bóg do tego dopuszcza? Do jakich głębokich źródeł grzechów, odejścia od sedna Dobrej Nowiny trzeba sięgnąć? Jaka operacja szpitalna, a nie zabieg ambulatoryjny, jest potrzebna? Nad tym przede wszystkim trzeba by się zastanowić.
Oddalanie się od Kościoła rozumianego jako wspólnota na pewno jest oddalaniem się od pewnej przestrzeni zbawienia, w której można doświadczyć prowadzenia, wyzwolenia, uzdrowienia. Z drugiej strony najgorsza w Kościele jest hipokryzja. To zabójstwo dla wszystkich członków wspólnoty, dlatego zawsze potrzebna jest droga oczyszczenia. Bywa, że owo oczyszczenie prowadzi do zmniejszenia wspólnoty, ale samo jej pomniejszenie nie zawsze oznacza oczyszczenie. Istotne jest to, co się będzie działo z tymi, którzy zostaną, czy wejdą na drogę nawrócenia.
Na drodze wiary ważne jest skupienie się na tu i teraz, a nie wspominanie tego, co się wydarzyło przed laty: wtedy dotknął mnie Pan, nawróciłem się i od tego czasu już nic nie muszę. A co Pan Bóg zrobił dla mnie dzisiaj? Co dziś jest moim krzyżem? Do czego Bóg mnie wzywa? O to nie pytamy. W jednym z midraszy pewien przechodzień widzi płonący pałac, więc zaczyna wołać: „Kto jest panem tego pałacu?!”. Wtedy otwiera się niebo i Pan Bóg mówi: „Ty jesteś panem tego pałacu”. Tu nie chodzi tylko o odpowiedzialność za świat bliższy i dalszy, ale także o moją drogę wiary, o pałac mojej duszy, o ogień trawiący wnętrze proroka, którym ma być każdy chrześcijanin. Pan chce dotykać mojego życia teraz. Boimy się jednak, żeby Bóg nie naruszył naszej małej stabilizacji, choćby pobożnej, żeby nie dotknął teraźniejszości, i ciągle wracamy do przeszłości albo uciekamy w teologię lub futurologię. Święty Augustyn podkreślał, że chrześcijanin żyje w teraźniejszości, bo przeszłość już minęła, a przyszłość jest w ręku Boga.
Jak może nam w tym pomóc Kazanie na Górze?
Nie jest ono zestawem sprawności, za zdobycie których otrzymamy medal albo naszywkę na chrześcijański mundurek. Człowiek jest kruchy, nie musi być religijnym harcerzem. Ale rzadko kiedy tak myślimy, bo często, na przykład w domu czy w szkole, stykamy się z przekazem mówiącym coś zupełnie przeciwnego. Ale ten typ przekazu moralistyczno-jurydycznego jest rzekomo chrześcijański, nie jest budowaniem na skale, na Jezusie Chrystusie. Często mamy pokusę, by być czystym, świętym, bez grzechu, a przecież wszystko, co istnieje na ziemi, jest skażone i dążenie do ideałów to ścieżka do rozczarowania, czyli donikąd. Ideały miał nazizm z koncepcją człowieka super mocnego, aryjskiego i komunizm z hasłem o nowym, przerobionym człowieku odciętym od mądrości Boga.
Zawsze powtarzam, że ideały wymyślił Platon – poganin, a jego uczeń Arystoteles zanegował ich istnienie. Nie ma świata idealnego, to czyste pogaństwo… Nawet Pan Jezus nie jest idealny, bo jest Osobą.
Kazanie na Górze to klucz do uwalniania siebie i innych od wielu złych uczuć, przywiązań czy fałszywych ideałów właśnie. Osobiście tego doświadczyłem. Na przykład w kazaniu w wersji św. Łukasza są słowa, by pożyczając, nie domagać się zwrotu (por. Łk 6,30). Swego czasu pożyczyłem komuś pieniądze i bardzo mnie męczył fakt, że ich nie zwracał. Długo zmagałem się z tym wewnętrznie. W końcu przyszła myśl, na pewno od Boga: uświadomiłem sobie, że jestem do tych pieniędzy przywiązany i muszę z nich zrezygnować, bo to jedyny sposób, żeby się pozbyć niszczącego osądu i bezsensownego cierpienia. Postanowiłem więc tę pożyczkę darować i wtedy przyszło uwolnienie. Ale musiałem do tego dojść przez własne cierpienie.
Kiedyś w Rzymie, przy okazji spotkania neokatechumenalnego, Kiko Argüello zapytał mnie, jak się mam. Było to zwykłe kurtuazyjne pytanie, na które ja odpowiedziałem „źle”, bo rzeczywiście nie czułem się wówczas najlepiej. Wtedy Kiko odparł, żebym się nie przejmował, bo gdy Pan Bóg chciał dokonać w jego życiu wielkich rzeczy, wtedy on zawsze czuł się źle. I coś w tym jest. Zauważyłem, że w takich momentach dobrze jest wejść w swoją słabość, pozwolić się prowadzić, zaufać Bogu, ryzykując nawet kompromitację, ale robić swoje w duchu zawierzenia.
Też mam takie doświadczenie, kiedy przekraczam swoje reakcje obronne i wbrew sobie zgadzam się wyjść ku drugiemu. W takich sytuacjach najpierw rodzi się we mnie mnóstwo wątpliwości, bunt, ale jeśli je porzucę, później jestem zadowolony. Widać, że ta najgłębsza natura ludzka nastawiona jest na dawanie siebie, swojego czasu czy dóbr. Ale niemal automatycznie wyskakuje ze mnie niczym diabełek coś zupełnie przeciwnego. Ciągle na nowo potrzebna jest więc łaska, każdego dnia, niczym manna na pustyni. Nie da się jej nabrać na zapas. Każdego dnia trzeba o nią prosić. Pan Jezus mówi na początku Kazania na Górze: „Błogosławieni ubodzy w duchu” (Mt 5,3), czyli ci, którzy wiedzą, że są bezsilni.
Co ciekawe, u św. Łukasza mamy tylko „Błogosławieni ubodzy” (por. Łk 6,20), zapewne dlatego, że Łukasz kieruje swoją Ewangelię do Greków, którzy zupełnie inaczej niż w judaizmie rozumieli ducha. Dla nich duch – „pneuma” to pojęcie filozoficzne, dla Żydów „ruah” to Boża moc, która zamieszkuje też w człowieku.
Według mnie ubogimi w duchu są ludzie mający świadomość, że muszą ciągle prosić, bo nie mają własnych zasobów duchowych, bo są – jak mówi św. Teresa z Ávili – „zero plus grzech”, czyli mniej niż zero. Trzeba prosić, ale na co dzień często mamy z tym problem, nawet w drobnych sprawach, bo uważamy to za upokarzające lub po prostu nie pamiętamy o Bogu. A „ubogi w duchu” czuje się bezradny, jest niczym żebrak. Kiedyś na pytanie, jak się modli, Benedykt XVI odpowiedział: „Na końcu zawsze modlę się jak żebrak”.
W tym kluczu możemy też interpretować zakończenie Kazania na Górze, kiedy Pan Jezus tych, którzy słuchają Jego słów, ale nie wypełniają ich, porównuje do budujących dom na piasku (por. Mt 7,24–27). Budują na piasku, bo nie budują na Jezusie, o nic Go nie proszą, nie powierzają się Mu, nie wchodzą w postawę pokory…
Budować na piasku, to budować na sobie, na innych ludziach, na rzeczach, na czymś fałszywym. To idolatria. Mądry człowiek wie, że sam sobie ani nikt inny i nic nie może mu pomóc. Zwraca się ku Bogu, jest biedny duchowo. Święty Łukasz mówi o byciu ubogim w sensie materialnym, co też wydaje mi się ważne. Nie jest oczywiście tak, że każdy ubogi pod względem materialnym jest równocześnie ubogi w duchu. Czy jednak kiedy mamy pieniądze, nie czujemy się lepiej, nie dostrzegamy wtedy mnóstwa możliwości, nie wydaje się nam, że wiele możemy? Pieniądze uruchamiają pewien automatyczny proces, który sprawia, że zaczynamy się czuć lepsi od innych. Ubogi w duchu nie czuje się lepszy od nikogo. Wie, że jest grzesznikiem nie dlatego, że tak się nauczył na lekcjach religii lub na studiach teologicznych, tylko dlatego że widzi w swoim życiu konkretne fakty.
Ponadto, ubogi duchem nie ucieka od swego krzyża. A wielu, będąc w Kościele, to robi, nie umie nawet powiedzieć, co jest ich krzyżem, nawet po wielu latach formacji. Żyją złudzeniami. Przylgnięcie do krzyża nie oznacza trwać w swego rodzaju postawie kultyczno-pobożnościowej, ale nie uciekać od krzyża, od miejsca swojego zbawienia. Jeśli nie wiem, co jest moim krzyżem, to nie wiem, gdzie jest moje miejsce zbawienia, gdzie jest dla mnie ratunek, za sprawą czego mogę być zadowolony i błogosławić Boga. Jeden z naszych przyjaciół ze wspólnoty, śmiejąc się, mówi, że kiedy doświadcza poważnych trudności, modli się: „Panie Boże, Ty się tak nade mną nie pochylaj”. Dlatego że gdy krzyża, czyli wszelkich przeciwności, nie akceptujemy, wolimy, by te, które Bóg daje ku naszemu nawróceniu, były inne, lżejsze, łatwiejsze do zaakceptowania. Tymczasem Bóg jest obecny w historii świata i każdego człowieka w sposób, o którym wie, że jest dla mnie najlepszy, zawsze w tej konkretnej historii, także – a może zwłaszcza – kiedy czujemy, że On za bardzo się nad nami pochyla…
Dla mnie tajemnica Kazania na Górze rozpięta jest między słowami Jezusa: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” i św. Pawła: „Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (por. J 15,5; Ga 2,20). To zaproszenie, by przylgnąć do Zbawiciela, pozwolić się Mu przekształcić.
Na początku mojego bycia w Kościele te słowa z Ewangelii św. Jana rodziły we mnie bunt. Nic nie rozumiałem, uważałem, że nawrócenie i dobre uczynki zależą ode mnie. Dzisiaj jestem świadomy, że to droga po wybojach, z przystankami, ze ślepymi uliczkami. Często pojawia się poczucie, że nasze wysiłki to syzyfowa praca. Nieustannie trzeba się wysilać i zaczynać wszystko na nowo. Rodzą się frustracja i rezygnacja, kiedy na przykład ciągle spowiadamy się z tych samych grzechów. Jednak równocześnie dzieją się w nas rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawy, o których wie tylko Bóg. Czytamy w Psalmie: „Gdy odpoczywali między zagrodami trzody, skrzydła gołębicy srebrem się lśniły, a jej pióra zielonkawym odcieniem złota” (Ps 68,14). Jeżeli idziesz za Chrystusem, nawet kulejąc, to coś dobrego dzieje się w tobie, rzucone ziarno wyda plon nie wiadomo jak i kiedy, skrzydła gołębicy pokrywają się srebrem i złotem.
Nie jest tak, że codziennie od nowa odwalamy z wejścia do grobu ten ciężki kamień, bo został on usunięty przez Chrystusa. Nie jest tak, że codziennie zaczynamy od początku, ciągle od tej samej sytuacji, w której byliśmy ileś lat temu i nie widzieliśmy znikąd ratunku. Ale każdego dnia na nowo – jak mówiliśmy – muszę szukać Bożej łaski. Nie mogę jej sobie zgromadzić na zapas. Ciągle na nowo muszę dokonywać wyboru. Bóg Ojciec, Jego Syn, Jezus Chrystus, i Duch Święty zrobią całą resztę.
Jak pisał Jerzy Liebert, „uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”…
Jan Grosfeld (ur. 1946), emerytowany profesor zwyczajny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, publicysta, tłumacz, członek Komitetu Episkopatu Polski do spraw Dialogu z Judaizmem oraz Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Opublikował między innymi: Krzyż i gwiazda Dawida; Czekanie na Mesjasza; Od lęku do nadziei: chrześcijanie, Żydzi, świat; Dlaczego chrześcijanie potrzebują Żydów.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.